Wielkie rzeczy w sportowym życiu Złotkowskiej zaczęły się 27 lutego 2010 roku. Wtedy razem z Katarzyną Bachledą-Curuś i Katarzyną Woźniak sprawiła sensację, zdobywając brąz w łyżwiarstwie szybkim w drużynówce na igrzyskach w Vancouver. W dziesiątą rocznicę tego wydarzenia niespełna 34-letnia sportsmenka ogłosiła, że więcej już nie wystartuje. Przez te 10 lat Złotkowska poza brązem z Vancouver zdobyła jeszcze m.in. srebro olimpijskie na igrzyskach w Soczi w 2014 roku oraz brąz i srebro MŚ.
Luiza Złotkowska: Ostatnio tej sukienki szukałam i jej nie znalazłam. Prawdopodobnie jest gdzieś u mojej mamy. Na pewno ją odnajdę. Szpilki cały czas mam. Już w nich nie chodzę, bo są bardzo wysłużone, ale ich nie wyrzucę.
- Nie szukałam z powodu jakiejś okazji. Wróciły wspomnienia, to dlatego zajrzałam do szafy.
- To był najpiękniejszy dzień. Żeby go uczcić, wymyśliłyśmy z dziewczynami zakupy między zdobyciem medalu, a powrotem do wioski olimpijskiej. Każda z nas kupiła sobie suknię i szpilki i jak tylko dotarłyśmy do wioski, to dresy zmieniłyśmy na wieczorowe stroje. Witała nas cała reprezentacja, która mieszkała w Vancouver. Albo cała, która została w wiosce. Część kadry mieszkała w Whistler, a tak naprawdę tamtego dnia większość ludzi była w Whistler, bo Justyna Kowalczyk zdobywała wtedy złoto po pamiętnym finiszu z Marit Bjoergen. Ona miała być bohaterką tamtej soboty i niewątpliwie była. Całe skupienie było na niej, wszyscy pojechali ją oglądać. Z nami została garstka ludzi.
- Nie wiem czy nawet ta garstka ludzi oglądająca naszą walkę o medal w nas wierzyła. Może po prostu oni chcieli zobaczyć coś nieoczywistego.
- Przed startem drużynowym miałyśmy zakaz czytania wszystkiego, co jest w mediach i co piszą internauci.
- Dokładnie. Od pewnego momentu igrzysk żyłyśmy tylko w swoim świecie.
- U mnie się za dużo nie zmieniło, bo wiedziałam ile trenowałam, jak się męczyłam, żeby być na tych igrzyskach, i że jestem w dobrej dyspozycji, a nie w takiej, jak pokazały wyniki startów indywidualnych. Ale śmieszyły mnie zachowania tych ludzi, którzy byli na miejscu i kilka dni wcześniej mówili "Ale wy słabe jesteście. Po co wy tu przyjechałyście?", a nagle podchodzili i gratulowali nam wielkiego sukcesu.
- Tak i to pokazywało skalę niewiary w nas. Ale prezes chociaż miał klasę i przyznał się do błędu, nie udawał, że wcześniej nie powiedział tego, co powiedział. Nasz medal był sensacją dla wszystkich. Nie ma co ukrywać, że my same też w niego nie wierzyłyśmy. Chciałyśmy wygrać jeden bieg, żeby trochę podratować swoją reputację.
- Nie, ja w medal nie wierzyłam nawet gdy już go dostałam. Po powrocie do wioski olimpijskiej medal włożyłam pod poduszkę. Wiedziałam, że jak się w nocy obudzę, to pomyślę, że ten medal mi się przyśnił. Dlatego chciałam móc sprawdzić czy to się wydarzyło.
- Tak.
- Tak było. Włożyłam rękę pod poduszkę, poczułam, że medal jest i mogłam dalej spać spokojnie. Bardzo trudno było mi przyjąć do wiadomości, że osiągnęłam taki sukces.
- Tak, trener Ewa Białkowska podała mi telefon i powiedziała, że prezydent chce mi pogratulować. Wzięłam telefon, słuchałam, co prezydent mówi, ale cały czas się zastanawiałam, jaki prezydent, czego i skąd ma do mnie numer. Może teraz to jest już bardziej powszechne, że głowa państwa składa gratulacje sportowcom. Widzi się to w mediach społecznościowych.
- To prawda. A okazało się, że cztery lata później też prezydent zadzwonił.
- Jadąc do Vancouver miałam 23 lata. W takim wieku można już odnosić sukcesy, ale jednak bardziej jeszcze się zbiera doświadczenie, uczy się po prostu. Zwłaszcza w dyscyplinach wytrzymałościowych, gdzie sukcesy przychodzą później. I tak, my wszystkie miałyśmy być najlepsze w 2014 roku w Soczi.
- Zgadza się. Startowałyśmy w Soczi jako wicemistrzynie świata i wiceliderki Pucharu Świata. Oczekiwania były inne, musiałyśmy sprostać.
- Po Vancouver nabrały trochę pokory. Tym razem szykując się do startu nie widziałam już u ich trenera przygotowanych kartoników z cyferkami, żeby mógł pokazywać, jaką mają nad nami przewagę. Przy okazji opowiadania o tamtym wyścigu zawsze mówię i powtórzę jeszcze raz, że to był najtrudniejszy, najbardziej stresujący bieg w moim życiu.
- Wiedziałam, że cała hala jest przeciwko nam, włącznie z obecnym na trybunach Władimirem Putinem. Było pewne, że Rosjanki będą gryzły lód, żeby wejść do finału. Wiedziałam też, że na nas już się inaczej patrzy, że się od nas dużo wymaga. W Vancouver był wielki, niespodziewany sukces, a w Soczi był konkretny cel - finał. Tu już nikt by się nie zachwycał, że mamy jakikolwiek medal. Sama na siebie taką presję nałożyłam. I ona była największa. Jak się to wszystko poskładało, to efekt był taki, że po komendzie "Na miejsca. Gotów!" kolana mi chodziły i myślałam, że zrobię falstart albo że sędzia nie pozwoli nam ruszyć, bo jestem rozdygotana, a przepis mówi, że po komendzie zawodnicy mają stać w bezruchu. Na szczęście poszło podobnie jak w Vancouver. Znów jedna z Rosjanek nie wytrzymała tempa, trochę została i wygrałyśmy wyraźnie.
- Tak jest. Brąz miał i zupełnie inną historię, i wielowymiarowe znaczenie. Dla mnie to było prawdziwe otwarcie kariery, to był wielki początek naszej drużyny, to też był ogromny motor napędowy dla całej dyscypliny.
- Tak. Dlaczego pan pyta?
- Na pewno by tak było, to zrozumiałe. Przywitanie nas na lotnisku było w ogóle niespodziewanie uroczyste i bardzo zaskakujące w swoim formacie. Zupełnie się nie spodziewałam, że przyjedzie aż tyle osób. I dziennikarzy, i kibiców, i ludzi ważnych dla mnie od początku kariery. Był mój pierwszy trener, mój pierwszy sponsor, była moja rodzina - przyjechali wszyscy, na których mi zależało. Coś fantastycznego, taka nagroda.
- W Soczi wykonałyśmy plan w stu procentach. Ale czasami myślę, co by było, gdybyśmy w tym finale pojechały inaczej, gdybyśmy nadzwyczajnie szybko wystartowały. Może byśmy zasiały w Holenderkach ziarenko niepewności. Może wtedy byłaby szansa, że się pogubią, może któraś z nich by coś wywinęła, a one są z tego znane. W normalnej rywalizacji musiały być od nas szybsze.
- W finale miałyśmy w składzie Kasię Woźniak. Nie nazwałabym jej rezerwową, ale była jednak w trochę słabszej dyspozycji niż Natalia Czerwonka. Pojechała, bo uznaliśmy wszyscy w drużynie, że najważniejsze jest, żebyśmy wszystkie cztery miały medal.
- Tak, w Soczi nie mogłyśmy o tym zapomnieć.
- Byłyśmy wtedy na tyle nieprzygotowane na medal, że nie wiedziałyśmy jakie są przepisy. Pamiętam, że na którymś etapie naszych wyścigów pytałam czy Natalia dostanie medal, jeśli w żadnym biegu nie pojedzie. Nikt mi nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć. We cztery poszłyśmy w podziemia lodowiska, tam się ustawiłyśmy do wyjścia na taflę, na ceremonię medalową. Tam leżały karteczki z nazwiskami medalistek. Podeszłyśmy w czwórkę i wtedy sobie uświadomiłyśmy, że dla Natalii nie ma ani karteczki, ani medalu.
- Niestety, tak.
- Dokładnie tak było. Wtedy Natalii obiecałyśmy, że za cztery lata sytuacja się nie powtórzy. Nic innego nie mogłyśmy zrobić.
- Tak, takie obrazki się w głowie pojawiają. Mnie się przypominały starty z mistrzostw Polski w Tomaszowie Mazowieckim, na których jeździłam jako juniorka. Szło mi dobrze, inne juniorki zajmowały miejsca dużo dalsze niż ja. Przyszli wtedy do mnie jacyś działacze, których nie znałam i powiedzieli "No dobrze, dziewczynko, skoro tak dobrze się spisujesz, to pojedziesz sobie na Puchar Świata".
- Osiemnaście. Działacze kupili mi bilet na pociąg i ruszyłam do Berlina. Z niezadaszonego toru w Tomaszowie razem z o rok starszą ode mnie Karoliną Ksyt trafiłyśmy do świetnej hali. Dołączyłyśmy do kadry seniorskiej, do Pawła Zygmunta, Witka Mazura, Kaśki Bachledy. Oni już tam sobie długo byli, startowali, a my ledwie rozpakowałyśmy swoje walizeczki, a już miałyśmy debiut w Pucharze Świata. Zrobiłyśmy to bez żadnego przygotowania, bez objeżdżenia się na hali. Zabawne to było. Krótko po tym Pucharze Świata wysłano mnie na mistrzostwa Europy do Hamar, do Norwegii. Ale nie dano mi nawet reprezentacyjnego kostiumu. Musiałam na miejscu pożyczyć czy nawet odkupić strój od Kaśki Bachledy.
- Ciekawe skojarzenia. Takie trudne sytuacje bardzo wzmacniają. Hartują. W człowieku budzi się jeszcze większa determinacja, pojawia się chęć udowodnienia czegoś innym.
- Tak. Na swój pierwszy medal mistrzostw świata - brąz w 2012 roku - zapracowałam tak mocno, jak na żaden inny w karierze. Zdobyłam go 11 miesięcy po zerwaniu więzadła krzyżowego. Najpierw godzinami siedziałam na sali rehabilitacyjnej. To trwało przez sześć miesięcy. A gdy wróciłam na lodowisko, to uczyłam się jeździć od nowa, jedna noga po prostu nie funkcjonowała jak powinna.
- Bolało, jak było przeciążone. Nawet dzisiaj jak jest w domu cicho, a ja wchodzę po schodach, to słychać moje kolano.
- Wtedy do treningu dopuścili mnie sześć miesięcy po operacji, a teraz protokół jest taki, że na sali rehabilitacyjnej trzeba spędzić rok i dopiero można wrócić do treningu. Tak mówi międzynarodowy protokół postępowania przy zerwaniu więzadła krzyżowego, bo ono się bardzo często zrywa ponownie. Dlatego oceniono, że trzeba roku, żeby było na tyle mocne, by wytrzymało trening. Oczywiście ja wszystko przyspieszałam. Już dwa tygodnie po operacji wsiadłam na rower szosowy zamontowany na trenażerze, dzięki czemu działał jak rower stacjonarny. Na kierownicy położyłam tę nogę, którą od pachwiny do kostki miałam w ortezie, a drugą nogą pedałowałam. Robiłam tak, żeby podtrzymywać wydolność.
- Niestety, tak powiedziała moja kadra trenerska. Usłyszałam, żebym się nie nastawiała, że wrócę do sportu. A już na pewno nie na taki poziom, na jakim byłam.
- Może właśnie to nas zjednoczyło.
- Myślę, że można to tak nazwać.
- Zdecydowanie. Jesteśmy w niej od początku, od pierwszych powołań trener Białkowskiej. A już wcześniej mieszkałyśmy razem w internacie w szkole sportowej w Zakopanem.
- Miałyśmy dobre momenty, ale gorsze też miałyśmy. Jednak zawsze stając na starcie byłyśmy sportowo w stu procentach zdeterminowane.
- Było tak. Oczywiście początkowo Kaśka w każdym biegu najdłużej prowadziła, a my rzadko dawałyśmy jej zmiany.
- Tak, to jest największe obciążenie, bo trzeba podyktować tempo drużynie, kiedy wszystkie jesteśmy już bardzo zmęczone. Wtedy w nocy przed startem pytałam Natalię czy myśli, że dam radę. Nie miała wątpliwości.
- Trzy razy byłam na igrzyskach olimpijskich, ale nigdy nie byłam poza wioską, w której mieszkałam i nigdy nawet nie widziałam śniegu. W Soczi było gorąco, w Vancouver mieszkaliśmy na poziomie oceanu, więc też była lampa, a w Pjongczangu było mroźno i śnieżnie, ale w górach, a w mieście nawet jak był zimny, przeszywający wiatr, to i tak śniegu nie było. Śnieg bym zobaczyła, gdybym pojechała zobaczyć jakieś biegi czy skoki, ale nigdy się nie wybrałam.
- Głównie dlatego, że nie miałam czasu. W Vancouver do narciarzy było bardzo daleko, w Soczi byłam tak skupiona na swoich startach, że nie w głowie były mi inne rzeczy. A też nie chciałam dać powodu, żeby ktokolwiek powiedział, że robię sobie jakieś wycieczki. Po Vancouver byłam przeczulona. Natomiast w Pjongczangu miałam starty co trzy-cztery dni. I tak przez całe igrzyska.
- Umówmy się, że nagrody za medale olimpijskie też nie są kolosalne.
- To prawda. Wtedy byłam studentką i przede wszystkim zrobiłam fajną imprezę.
- Nawet dla więcej niż jednego! Fetowanie medalu zbiegło się z moimi urodzinami, więc było hucznie. Poza tym miałam momenty spełniania zachcianek. Na przykład jak się nam ze znajomymi zachciało frytek, to szliśmy do sklepu, kupowaliśmy frytkownicę i robiliśmy frytki dla całego piętra w akademiku.