Pjongczang 2018. Włodzimierz Szaranowicz dla Sport.pl: Stajemy się pospieszni i skrótowi. Żyję ze słowa. Jeśli słowo odchodzi, to muszę odejść i ja

- To było pożegnanie tylko z igrzyskami zimowymi. Nie widzę się w Pekinie 2022, nie wierzę, że kolejne zimowe igrzyska w Azji będą dobre dla sportu. Natomiast olimpijską lekkoatletykę jeszcze czuję się na siłach komentować. Ale to już będą decyzje nie moje - mówi Sport.pl Włodzimierz Szaranowicz
Włodzimierz Szaranowicz, szef sportu w Telewizji Polskiej zamierza ustąpić ze stanowiska Włodzimierz Szaranowicz, szef sportu w Telewizji Polskiej zamierza ustąpić ze stanowiska Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Wyborcza.pl

Wielkie sukcesy Kamila Stocha i jego kolegów, zimowe igrzyska olimpijskie, bohaterska akcja Adama Bieleckiego i Denisa Urubki pod Nanga Parbat, piłkarskie mistrzostwa świata, obfitujące w polskie medale lekkoatletyczne mistrzostwa Europy, mistrzostwo świata polskich siatkarzy, koniec kariery Agnieszki Radwańskiej, powrót Roberta Kubicy do Formuły 1 i wiele, wiele innych. Tyyyle działo się w sportowym 2018 roku. Przypominamy #najlepsze2018 teksty Sport.pl.

Paweł Wilkowicz: Umawialiśmy się na wywiad od dawna, pan powtarzał: a może lepiej po Pjongczangu? I teraz już rozumiem.

Włodzimierz Szaranowicz: Nie, to nie tak. To  pożegnanie z igrzyskami zimowymi było dość spontaniczne. Igrzyska w Pjongczangu uświadomiły mi, że pora jednak się określić. Że to jest zadanie które wymaga wielkiej siły fizycznej, mentalnej, intelektualnej. Sprawności, a jednak zaczynam czuć wiek. Pierwszy raz w życiu. To już jest dla mnie wysiłek. A kiedyś była czysta radość. Staranności przygotowania nigdy nie unikałem, ale kiedyś wiele rzeczy przychodziło mi łatwiej.

Dalej ma pan bezsenne noce przed wylotem na igrzyska?

Cały czas jest trema i stres przedstartowy. Coraz większa mobilizacja i coraz większa świadomość, że nie mogę czegoś objąć. Zaczyna się cyberświat, do którego ja nie należę. Trzeba uszanować, że to jest zmiana, której się nie zatrzyma. I do której ludzie w moim wieku nie będą w pełni należeć. Jesteśmy spóźnieni. Są starsi ludzie, którzy sobie z tym znakomicie radzą, ale nie jest to powszechne. Stajemy się skrótowi, pospieszni. Przyspiesza w mediach wyścig, kto pierwszy. Zaczynamy się już ścigać na równi z olimpijczykami. A ja pracuję w telewizji, która żyje obrazem, wrażeniem, słowem. Jeśli słowo odchodzi, to muszę odejść i ja.

Nie było wcześniej planu, że w Pjongczang, przy okazji jakiegoś sukcesu, pan tę wiadomość ogłosi?

Nie było planu. Tamtego dnia rano byłem na spotkaniu Międzynarodowego Stowarzyszenia Dziennikarzy Sportowych. Odbieraliśmy z Darkiem Szpakowskim pamiątkowe znicze olimpijskie, wręczane tym, którzy obsłużyli wiele igrzysk. Szef AIPS Gianni Merlo powiedział tam, że staliśmy się sprzedawcami smaku i emocji. To może jest prawda, ale oprócz emocji i smaku jest news, ludzie się chcą natychmiast dowiedzieć. Bez smakowania. I oczywiście telewizja pozostanie telewizją, ale będzie odłączana, przegra wyścig z nowymi mediami. I to szybko. MKOl jeszcze ciągle sprzedaje prawa telewizjom za wielkie pieniądze, ale już go coraz bardziej kuszą te nowe widownie, z cyberprzestrzeni, nazwijmy to umownie.

Ludzie szukają newsów, ale potrzeby emocji i smaku to przecież nie zmniejsza?

Tak, są nadal wielkie telewizyjne widownie, co widzimy po transmisjach skoków narciarskich. Ale już gdy się spojrzy na trybuny podczas tych igrzysk, to co widzimy? Pięknie zorganizowaną imprezę, ale trochę dla nikogo. Jeśli ideą było sportowe przebudzenie młodej Azji, to moim zdaniem się nie udało. Igrzyska nie mogą być tylko popisem organizacyjnej sprawności. Nie mogą być tylko biznesem. Jak Turyn 2006, czyli igrzyska rodu Agnellich. Berlusconi musiał dołożyć 2,5 miliarda, oni dołożyli drugie tyle i zorganizowali. Ot, cała filozofia. Wyszły z tego fatalne igrzyska. Najgorsze zimowe na jakich byłem. Obroniło je tylko to, że były u Włochów, a mamy do nich słabość. I jeszcze alpejskie konkurencje się broniły. Dzięki Alberto Tombie, wnoszącemu ogień olimpijski na stadion. Czuło się mimo wszystkich problemów, że to jest kraj zimowego sportu, kraj olimpizmu. A igrzyska zimowe w Azji nie mają tego smaku i ducha.

Igrzyska z Azji nie wyjdą jeszcze przez najbliższe cztery lata: Tokio 2020, Pekin 2022.

I to jest jeden z powodów dla których ogłosiłem decyzję. Nie wyobrażam sobie siebie za cztery lata na zimowych igrzyskach w Pekinie, który będzie bazą, a na zawody w góry będziemy. Przepraszam:  będzie trzeba jeździć 200 kilometrów. Wy będziecie. Igrzyska się stały ciężkim zajęciem. A kiedyś były przyjemnością. Smakowało się to wszystko. Był czas na odwiedzanie domów olimpijskich, gdzie na gości czekali wielcy mistrzowie. Na poznawanie wielkich sportowców z bliska.

Nie jest z tym jeszcze tak źle. Siedzimy właśnie w kawiarni pełnej panczenistów, przy stoliku pod ścianą Koen Verweij.

Mamy szansę, ale ja już nie wierzę, że kolejne igrzyska w Azji będą dobre dla zimowego olimpizmu. A te nasze europejskie ośrodki sportów zimowych są już zbyt mieszczańskie, zbyt wybredne żeby się porywać na igrzyska. Nie chce im się brać tego kłopotu na głowę. Jeżeli zabezpieczenie igrzysk kosztuje już ponad miliard dolarów, to rzeczywiście staje się to absurdem. Sprowadzasz do siebie kłopoty, a nie przyjemności. Igrzyska w Pjongczangu są bezpieczne, chronione bardzo dyskretnie, ale jednak wiele osób uwierzyło w zagrożenie ze strony Korei Północnej. Kim grał swoją partię i rozegrał ją bardzo dobrze. Straszył, straszył, a w ostatniej chwili się schował. I podejrzewam, że dostał za to ogromne pieniądze. Igrzyska to dla Korei Północnej szczęście w postaci zasilenia ich biedy. Ale kto tu przyjechał? Garstki Europejczyków, tych najbardziej zamożnych spośród oszalałych na punkcie sportu. Myślę, że Koreańczycy żyli mitem Seulu 1988. Trampoliny dla rozwoju cywilizacyjnego.

Słyszałem opowieści tych, którzy byli tutaj na igrzyskach 30 lat temu. Że to był kraj ludzi zastraszonych, onieśmielonych widokiem obcokrajowca.

Tamte igrzyska były bardzo kompaktowe, wszystkie obiekty były blisko, publika krążyła między nimi, my też. Pewnego dnia szliśmy ze Zdzichem Ambroziakiem, człowiekiem słusznej postury, na skróty. Tam były trasy wyznaczone dość okrężnie i mało sensownie. Przechodziliśmy przez liny, które miały być ograniczeniem. I nagle leci do nas mały żołnierz w wielkiej czapce i mierzy z broni. Stanęliśmy, nie wiedzieliśmy co zrobić. I wtedy Zdzichu w szczerym pierwszym odruchu wyciągnął dłoń, poklepał go po czapce i powiedział: "Stary, nie denerwuj się".  A ludzie stali wokół i patrzyli jak to się skończy: ta potyczka między człowiekiem a władzą. Władzą, która miała wtedy pełnię siły, bo nowy prezydent Roh Tae-Woo dopiero zaczynał demokratyzację. Oni się uczyli wolności. Dziś są zupełnie inni. Żyją pełną piersią. Nawet się już trochę gubią w konsumpcjonizmie.

Niechęć do zimowego Pekinu 2022 rozumiem. Ale nie pojedzie pan do Tokio za dwa lata? Nie będzie dwudziestych igrzysk w karierze?

To inna sprawa. Nie odżegnuję się od tego, że chętnie bym zrobił jeszcze raz olimpijską lekkoatletykę. Czuję się na siłach. Ale to będą już decyzje nie moje. I muszę uwzględniać, że czas biegnie, a ja mam swoje lata. Musiałbym mieć komfortowe warunki, tak jak miałem w Pjongczangu: kilka transmisji, bez rozpraszania się. Bo się nie da.

A potem jest Paryż 2024.

Nie, Paryż to już bez przesady.

A po Paryżu - Los Angeles 2028. Szansa na jakieś symboliczne dopełnienie tej jedynej luki, którą ma pan w igrzyskach od 1980 roku: nieobecności na zbojkotowanych przez wschodni blok igrzyskach roku 1984.

Byłoby to jakieś wymazanie tamtego bojkotu. To było dla polskiego sportu dramatyczne w konsekwencjach wydarzenie. Zerwaliśmy ciągłość udziału w olimpizmie na osiem lat. Nasz sport osłabł, nie było takiej mobilizacji do przygotowań, takich wydatków. Odpuściliśmy, a potem już trudno się było tak zmobilizować. Wyjechali z kraju fachowcy, stracili sportowcy. Protestował Janusz Gerard Pyciak Peciak, mój przyjaciel z grupy studenckiej. Protestowała Irena Szewińska. Ale to były za słabe głosy, żeby się przeciwstawić dyspozycjom z biur politycznych wiadomych partii.

1984 to był też rok zimowych igrzysk w Sarajewie. Tam pan pojechał. W jakimś sensie: do siebie, bo rodzice przyjechali kiedyś do Polski z Jugosławii.

To były moje pierwsze zimowe igrzyska. Bardzo ważne. Miałem w sobie ciekawość, jak ta Jugosławia wygląda, jak żyją ze sobą te wszystkie narodowości. Wydawało się, że ten kraj pokazuje dobrą drogę. Choć dowcipy opowiadane wtedy o sobie nawzajem przez poszczególne nacje były dość twarde, tak to nazwijmy. Gdzieś podskórnie tkwiła niechęć. Ale że to się tak skończy już kilka lat po igrzyskach, nie przypuszczałem. Sarajewo 1984 robiła młoda ekipa, kierował nimi szef komitetu organizacyjnego Branko Mikulić, który został potem premierem. Wydawało się, że Jugosławia idzie drogą Sarajewa 1984, w stronę nowoczesności. Ale Josip Broz Tito zostawił taką sukcesję władzy, która wykluczyła możliwość porozumienia. Igrzyska jeszcze były bardzo wesołe. Piękna zima, mnóstwo śniegu. Gospodarz olimpijskiego studia NBC codziennie występował na lekkiej bani i się wygłupiał. Po igrzyskach przeprosił telewidzów, ale jak powiedział, tu się tak żyje i on też tak żył. Rakija, kafa, igrzyska. Kto przypuszczał, że za parę lat snajperzy z tego samego miejsca będą strzelać do ludzi?

Czarnogóra pana czasem wzywa?

Dopóki żył mój stryjeczny brat Slobodan, więź była bliższa. On był spoiwem. Od czasu do czasu jeszcze jeździmy. Ja się urodziłem w Polsce. Moją ojcowizną jest dawna Jugosławia, ale matką Polska i nigdy nie miałem wątpliwości, kim jestem. Jestem Polakiem, Polska dała mi wielką szansę, której się starałem nie zepsuć. Musiałem się przyłożyć mocniej niż inni do języka, bo w domu rodzice mówili po serbsku i ich koniugacje były czasami bardzo zabawne, a ja bardzo nie chciałem się wyróżniać. I swój język budowałem na literaturze. A wracając do Los Angeles 1984. I tak bym pewnie nie poleciał, nawet gdyby nie było bojkotu. Ja już miałem polecieć w 1980 do Lake Placid na zimowe igrzyska. Ale miałem za granicą brata i mamę, obywateli Stanów Zjednoczonych. I to był koniec szans na wyjazd, z obaw że nie wrócę. Oni mieszkali właśnie w Los Angeles. Brat nadal mieszka, mama już nie żyje. A ja jak będę żył w 2028 to na pewno polecę do brata i będę takim konsumentem igrzysk, jakim nigdy nie byłem. Będę sobie chodzić po obiektach, zaglądać wszędzie tam gdzie jest fajnie, dotykać igrzysk z innej strony. Kiedyś zresztą nawet jako dziennikarze mieliśmy więcej możliwości tego dotknięcia. Dziś jesteśmy od tego odgradzani, trochę jak obce ciało.

Gdzie było najlepiej?

W Barcelonie. Otwartej, radosnej, pełnej szacunku dla sportowców, uwielbienia dla nich. Były wielkie gwiazdy, to były dla mnie może najcięższe igrzyska, bo rano robiłem eliminacje pływania, potem biegłem na eliminacje lekkiej atletyki, potem finały pływania, po nich finały lekkiej atletyki i co trzeci dzień jechałem do Badalony by oglądać mecz Dream Teamu, który kochałem. Nosem się podpierałem, ale szedłem i byłem szczęśliwy, że mogę ich zobaczyć. I zamiast wracać po meczu do domu, szedłem na konferencję prasową, żeby poczuć, że jestem blisko nich. Pamiętam jak wokół Michaela Jordana się wszyscy tłoczyli, a on oparty o ścianę, żeby mu nikt nie zachodził za plecy, odpowiadał spokojnie, uśmiechając się. Obok Charles Barkley, dowcipniś. Była ekipa nie z tej ziemi. Jedyny, który się z tej konferencji urywał natychmiast, to był Scottie Pippen.

Miał inne plany na noc?

Tak. Uwielbiał kobiety. Cztery lata przed Barceloną taką naszą szansą dotknięcia innego świata był turniej tenisa. Steffi Graf, wyjątkowa atmosfera tamtych kortów. Tego trzeba bronić w igrzyskach za wszelką cenę. A tu co mamy? Turniej hokejowy bez gwiazd NHL. Niech oni nawet przyjeżdżają tu się pobawić przy okazji turnieju. Ale niech będzie ten magnetyzm. Gdy oni są, to potem już wystarczy że w hali zagrają kilka buzzerów i ludzie są szczęśliwi.

s s Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

A które igrzyska były najgorsze, oprócz Turynu? Często  słyszałem, że z zimowych to było Albertville 1992.

O nie, było pięknie, bo ja mieszkałem w Les Saisies, kurorcie w którym wszystko wybudował Franck Piccard. Za swój sukces olimpijski z Calgary. Albertville to rzeczywiście było uroczysko. Ale Les Saisies przepiękne. Pięć złotych medali Norwegów na trasach biegowych, a w hotelu naprzeciwko tras mieszkała pani premier Gro Harlem Bruntland, która bez żadnej obstawy wychodziła codziennie rano i szliśmy razem na śniadanie. Ale jeśli chodzi o taką klasyczną urodę igrzysk zimowych, to najlepsze było Lillehammer. Minus 20, minus 25 stopni, a tu 150 tysięcy ludzi koczujących w namiocikach. Z dziećmi, z psami, na nartach, tysiące ludzi warzących strawę przy ogniskach. Przepiękne igrzyska, bez ruchu kołowego, więc trzeba się było trochę nachodzić, albo jak oni, biegać wszędzie na nartach. A ja wtedy dużo biegałem na nartach, szedłem na trasy przed i po transmisji. Pamiętam, jak Norwegowie przegrali tam najważniejszą dla nich konkurencję, sztafetę 4x10 kilometrów. I zrobił to Bjoern Daehlie. Poczekał na Silvio Faunera, chciał jeszcze efektowniejszego zwycięstwa na stadionie na którym się kończy Birkebeinerrennet. I przegrał. Efekciarstwo kosztowało go złoty medal.

Gdy się patrzy na sukcesy Norwegów w niemal wszystkich zimowych sportach, nie na same medale, ale na to, jak one są zakorzenione w codziennym życiu, jak wpływają na społeczeństwo siłą przykładu, na to, że  widz może po transmisji wyjść zachęcony na dwór i sam spróbować niemal każdego sportu, to można zwątpić: czy nasz sport zimowy w ogóle ma sens?

Dobrze to kiedyś powiedział Paweł Włodarczyk, były prezes PZN. Że w Polsce kulturowo i historycznie tak naprawdę dobrze osadzone są tylko skoki. One mają swoją piękną kartę, całą zapisaną. Od Marusarza, poprzez Łaciaka, Fortunę, Przybyłę, Pawlusiaka, do Małysza i Stocha. To się broni, tam jest zainteresowanie. Gdybyśmy powiedzieli ludziom przy okazji Pucharu Świata w Zakopanem: przyjdźcie, nie będzie żadnych ograniczeń, to mielibyśmy 150 tysięcy wokół Wielkiej Krokwi. Wszyscy wieszczyli, że gdy skończy się małyszomania, skończą się skoki. A nadszedł kolejny geniusz. I tym razem przyszedł z całą grupą, ciągnął ich w górę. A w biegach to niestety mieliśmy tylko dwa fenomenalne wystrzały Józka Łuszczka i Justyny. Na tym się kończyło. Oczywiście możemy wymieniać nazwiska bardzo dobrych biegaczy, nawet medalistów mistrzostw świata, jak Jan Staszel. Ale wystrzały były tylko dwa. To jest to na co nas stać w biegach. Edward Budny rwie włosy z głowy, krąży po Zakopanem i chce zbudować choćby dziesięciokilometrową trasę. Ale to się w Zakopanem okazuje niemożliwe. Podobno minister mu obiecał, że to wszystko popchnie do przodu.

Najlepsi polscy trenerzy w biegach, Edward Budny i Aleksander Wierietielny, są skłóceni. Najlepsi specjaliści od narciarstwa alpejskiego, Andrzej Bachleda-Curuś i Andrzej Kozak, są skłóceni. Mało mamy, a jeszcze mniej z tego wyciskamy.

Te niechęci to nasza ułomność, choć rozumiem ich, że każdy z nich ma swoją wizję, a wizjonerzy są często apodyktyczni.

Do tego polska nauka jakoś się nie chce włączać w sport.

Rzeczywiście. Ja studiowałem na AWF na przełomie lat 60. i 70., w czasie potęgi polskiej nauki sportu. Warszawa to było wtedy miasto wielkiego wyczynu sportowego. Ja od kiedy zobaczyłem, jak w igrzyskach 1960 roku biegnie Zdzisław Krzyszkowiak, marzyłem żeby zostać olimpijczykiem. Po treningach pływackich na Polonii chodziliśmy odpocząć na stadionie i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem czternastoletnią, trzy lata starszą ode mnie Irkę Szewińską. Długonoga, szczuplutka, obcięta na chłopaka. Strasznie zawzięta. Jak trzeba było coś powtórzyć pięć razy, to ona to robiła dziesięć razy. A my przychodziliśmy tam popatrzeć na Marzenkę. Dziś już nie pamiętam, jak Marzenka miała na nazwisko. Irena pewnie pamięta.

Marzenka, jak rozumiem, nie robiła dziesięciu powtórzeń?

Nie, piękna Marzenka już była gwiazdą. I kariery nie zrobiła. Byliśmy wtedy zanurzeni w wielki sport. Na studiach zajęcia z nami miały sławy, specjaliści ze światową renomą. Jako konsultanci przychodzili trenerzy z wielkimi sukcesami. Był Instytut Sportu pod szefostwem Tadeusza Ulatowskiego, mojego późniejszego ukochanego rektora. To była wtedy placówka na wyższym poziomie niż słynna DHfK w Lipsku. Jeździliśmy do NRD na wymiany naukowe i w niczym nie odstawaliśmy. Poza tymi rzeczami, które od pewnego momentu enerdowcy przestali nam pokazywać. Pojechaliśmy tam w 1972 roku i wtedy pierwszy raz zamknęli przed nami drzwi. Ich gimnastycy ćwiczyli już wtedy na platformach tensometrycznych, uzbrojeni w aparaturę, czytniki. Tak jak robi to dla Stefana Horngachera słynny profesor Harald Pernitsch. Jak robił to profesor Jerzy Żołądź dla Adama Małysza. Przecież polskie skoki zostały odbudowane właśnie naukowo. Z biomechanikiem, psychologiem, z wybitnym fizjologiem. Wiedza, kontakty, praktyka. Dziś jest to samo: od mięśni Pernitsch, od sprzętu Matthias Prodinger, od kombinezonów Michal Doleżal. Specjalizacja i fachowość. My musimy głośno zadeklarować: w co mierzymy? Na co stawiamy? Bo nie damy rady zapewnić zaplecza i sprzętu na światowym poziomie w każdym sporcie. Nie wiem co będzie dalej. W Pjongczangu walczyli o medale niemal ci sami sportowcy co w Vancouver i Soczi. Tylko o osiem, o cztery lata starsi. Ktoś musi to od nich przejąć. A nie widać tej nowej fali. Nie chcę niczego przesądzać, bo to jest sport z całą swoją nieprzewidywalnością. Ale wydaje się, że skoki się obronią. A reszta idzie w rozsypkę i to trzeba zatrzymać.

Nie będzie już zimowych igrzysk. A będzie książka?

Noszę się z takim zamiarem. Ale musiałbym się na jakiś czas wyłączyć z zawodu. Jest trochę do opowiedzenia. Już sobie nawet konstrukcję szkicowałem. Chciałem opowiedzieć o pewnej drodze. Nie drodze do naśladowania, bo uważam że wszystko jest niepowtarzalne. To nam powiedział Bogdan Tuszyński na pierwszym poważnym spotkaniu z nami, młodymi dziennikarzami: zapomnijcie, że któryś z was będzie drugim Bohdanem Tomaszewskim. Możecie być tylko Szpakowskim albo Szaranowiczem. Byłem researcherem Bohdana Tomaszewskiego. Dobrze nas traktował, doceniał, kawkę popijał i opowiadał anegdoty ze swojego stolika w SPATiF-ie. Siadał tam Tomaszewski, Janusz Minkiewicz, Andrzej Roman, czasem wpadł Kisiel. I zawsze były jakieś bon moty, bo Minkiewicz nie pił do dziesiątej i milczał, a potem wjeżdżały cztery wódki i zaczynał. Kapitalne opowieści. Dziś już nie ma salonu. A jeżeli jest, to się nim pogardza. A salon odgrywa ogromną rolę w kulturze. Salon ginie nie przez brak czasu, tylko przez naznaczenie: ten się trzyma z tymi, a ten z tymi i trzeba to zwalczać. Kto się do kogo przysiądzie, już jest zaszufladkowany. A przecież to nie są konszachty, to jest wymiana myśli, szukanie porozumienia. Musimy mieć jakieś spoiwo. Musimy rozmawiać. Ja widzę, że młodzi ludzie nadal tego potrzebują. I nas też młodzi poszukują. Żebyśmy im podpowiedzieli, przeczytali ich teksty, zauważyli ich. Na igrzyska zimowe już się nie wybieram, ale nie odchodzę. Dalej się czuję potrzebny.


Sport.pl

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.