Łukasz Jachimiak: "To moje pierwsze złoto na mistrzostwach świata" - powiedział pański syn po zdobyciu pierwszego w karierze tytułu mistrza Polski. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia w Wiśle pokazał, że jest w formie na wielkie rzeczy, np. na miejsce w czołówce Turnieju Czterech Skoczni?
Stefan Marian Hula: Zawsze wierzyłem, że kiedyś przyjdzie taki moment. Z drugiej strony uspokajam się, przypominam sobie, że dwa lata temu w mistrzostwach Polski wypadł podobnie. Wtedy po pierwszej serii prowadził, a skończył konkurs na drugim miejscu, między Maćkiem Kotem i Kamilem Stochem, a wszyscy trzej zmieścili się w jednym punkcie [nawet w 0,7 pkt].
Mistrzostwa sprzed prawie dwóch lat odbyły się na zakończenie bardzo słabego sezonu naszej kadry, po którym pożegnał się z nią trener Łukasz Kruczek. Teraz w Wiśle rywalizowało kilku skoczków z czołówki Pucharu Świata, a Stefan był wyraźnie najlepszy - drugiego Piotra Żyłę wyprzedził o 22,4 pkt. Czyli jednak nie było podobnie.
- Może i tak. Faktycznie mamy bardzo mocną drużynę i wielkie nadzieje na ten sezon. Cała "szóstka" regularnie startująca w Pucharze Świata jest bardzo dobra i nie widzę żadnej niespodzianki w tym, że wygrał akurat Stefan. Reszta chłopaków zawaliła po jednym skoku, Stefan nie i dzięki Bogu w końcu wygrał mistrzostwa Polski.
Zwycięstwo Stefana nie jest zaskoczeniem dla tych, którzy wiedzieli, że bardzo dobrze spisywał się tuż przed świętami na zgrupowaniu w Zakopanem, ale dla większości kibiców niespodzianką byłby pewnie nawet brązowy medal dla pańskiego syna. A skoro wygrał, i to tak wyraźnie, to teraz są tacy, którzy liczą, że błyśnie i na większej scenie.
- Treningów w Zakopanem nie obserwowałem, ale wiem, że Stefan skakał tam bardzo dobrze, powtarzalnie. Ta powtarzalność dała dobry wynik na mistrzostwach kraju, a teraz wierzę, że połączona ze spokojem da też taki na Turnieju Czterech Skoczni.
Syn przeżywał w święta swoje skoki? Opowiadał o zwyżkującej formie, planował, co się wydarzy na przełomie grudnia i stycznia?
- Pojechał do Niemiec bardzo spokojny. A właściwie do Szwajcarii, bo kadra poleciała do Zurychu i stamtąd przez góry przejechała do Oberstdorfu. Przed wyjazdem mówił niewiele. "Tata, dobrze mi się skacze" - mniej więcej tyle. On jest bardzo skromny. Ale widzę, że czuje się wyjątkowo dobrze. Cała nasza rodzina to widzi. I nie denerwuje go, nie mówi "musisz", " to twoja szansa", "chcielibyśmy, żebyś coś wielkiego wygrał". Nie, nie, nie ma z naszej strony żadnej presji.
Co nie znaczy, że panu, brązowemu medaliście mistrzostw świata w kombinacji norweskiej, nie marzy się wielki sukces syna, prawda?
- Oceniam, że miejsce w pierwszej "10" turnieju jest dla Stefana realne. A to już by było coś.
Pana medal z MŚ w Falun z 1974 roku to taka pamiątka, którą syn często oglądał?
- Stefan jest bardzo skromnym chłopakiem. Nie chwali się, nie opowiada, jak wysoko mierzy. Ale mój sukces to dla niego wyzwanie. Dawno temu pojechaliśmy do Warszawy na nagranie programu "Zostań mistrzem". To było pewnie ze 20 lat temu. Zapraszany był mistrz i obiecujący zawodnik. Tak się złożyło, że mogliśmy wystąpić we dwóch. Kiedy przekazywaliśmy sobie pamiątki, to ja mu dałem swój medal i poprosiłem, żeby go zamienił na medal innego koloru. I ciągle na to czekamy. Ale myśląc teraz o Turnieju Czterech Skoczni nie nastawiam się, że to ten moment. Życzę tylko synowi, żeby nie miał pecha jak przed rokiem w Innsbrucku. Kibice pamiętają, że Kamil się tam przewrócił i w brzydkim, wietrznym konkursie skakał z kontuzjowanym barkiem. Stefan też nie miał szczęścia, bo trafił na takie warunki, przez które zajął 42. miejsce i stracił wiele punktów do najlepszych. W efekcie całą imprezę skończył na 20. pozycji, a na pewno mógł być o kilka miejsc wyżej.
To 20. miejsce jest i tak najlepszym w całej karierze syna w Turnieju Czterech Skoczni. Dlaczego 31-letni skoczek z dobrymi, sportowymi genami, z talentem, który pozwolił mu wspólnie m.in. ze Stochem zdobyć srebro MŚ juniorów, nigdy nie osiągnął dużego sukcesu w dorosłych skokach?
- Czasem się zastanawiam dlaczego Kamil poszedł drogą mistrza, a Stefan na swoje wielkie chwile ciągle czeka. Nie mam odpowiedzi, ale daj Boże żeby Stefanek też się doczekał. Jako juniorek był bardzo dobry, a jak startował na igrzyskach w Turynie, mając 19 lat, to czułem, że zaczyna się jego prawdziwa, udana kariera. W olimpijskim debiucie uzyskał niezłe wyniki - był m.in. piąty w drużynie. Dlaczego później przyszły gorsze dni, okresy słabszej formy? Na pewno brakowało zdrowia, Stefan miał dwa razy operowaną łąkotkę. Nie bez znaczenia były też narodziny córek. Jedna ma sześć lat, druga wiosną skończy rok. Takie wydarzenia też mają wpływ na sportowe życie.
Przyjście na świat drugiej córki raczej nie wywróciło życia Stefana do góry nogami. Opuścił ostatnie konkursy poprzedniego sezonu, ale nic nie stracił - został w kadrze A, cały czas dobrze pracował i tej zimy idzie po chyba najlepsze wyniki w karierze.
- To prawda. Za pierwszym razem wszystko się zbiegło w czasie z kontuzją. Dobrze, że wtedy syn trafił do Macieja Maciusiaka. To jest taki chłopak, który wyraźnie pomaga słabszym. Jak tylko ich zabiera do siebie, to szybko ich wyprowadza z kryzysów. Maćka Kota, Dawida Kubackiego i Stefana to on przywrócił do dobrej formy.
Maciusiak to dla Stefana jeden z ważniejszych trenerów, ale tym najważniejszym pewnie jest Pan?
- Prowadziłem go od początku, od pierwszych skoków w życiu, praktycznie aż do igrzysk w Turynie. Bardzo długo.
Nigdy nie oddał Pan do końca syna trenerowi Bronisławowi Porębskiemu?
- Jak Stefan startował w Sokole Szczyrk, który jeszcze wcześniej nazywał się Jastrząb Szczyrk, to ja byłem prezesem i zarazem jednym z trenerów tego klubu. I wtedy myśmy w zasadzie razem z Bronkiem prowadzili Stefana. A nawet jak już się syn dostał do kadry, to często bywałem z nim na zgrupowaniach.
Mistrzostwo świata dzieci w 1998 roku Stefan wywalczył z panem w roli trenera?
- Tak, byliśmy na tej imprezie w sumie trzy razy. Raz był trzeci, raz wygrał i raz był piąty. Wielu świetnych skoczków tam startowało. Thomas Morgenstern, nasz Kamil. Paru chłopaków się z tych mistrzostw wybiło do wielkich skoków. Stefan cały czas był na dobrej drodze, nigdy nie miał jakichś wielkich wpadek, ale też nie miał w swojej karierze żadnego momentu naprawdę przełomowego.
Sporo miał takich, które Pan brał za właśnie przełomowe? Kiedy miał Pan nadzieję, że kariera syna wreszcie przyspieszy?
- Na pewno duże nadzieje miałem po jego 12. miejscu w Kuusamo na otwarcie sezonu 2006/2007, a - niestety - później już przez całą zimę nie miał podobnego startu. Jeśli chodzi o inne konkursy, to dużo było pojedynczych skoków, z których się cieszyłem i w których widziałem szansę. Niektóre były naprawdę świetne, ale zaraz przychodziły drugie, zepsute. Wiele razy syn miał problem ze stabilnością. Chyba dopiero tegoroczna Wisła i siódme miejsce na inaugurację, to był konkurs z dwoma naprawdę równymi skokami. I choć później przyszły trochę gorsze pozycje, to Stefan cały czas skakał równo. Wygląda na to, że teraz złapał trochę oddechu, znów nabrał mocy i bardzo wierzę, że na Turnieju Czterech Skoczni będzie regularnie wskakiwał do pierwszej "10". Niech kibice trzymają za niego kciuki, bo to jest bardzo skromny i bardzo pracowity chłopak, który od dawna zasługuje na sukces.
To prawda, że brał Pan syna na skocznię już kiedy miał on dwa lata? Oczywiście domyślam się, że wtedy jeszcze, ale i tak oswajanie dwuletniego dziecka z nartami trzeba uznać za szybkie.
- Tak było, jak miał dwa latka, to go puszczałem z ostatnich pięciu metrów z Biłej na igelicie, żeby tam sobie zjeżdżał. A jak miał sześć lat, to wybudowałem 17-metrową skocznię na Beskidku dla dzieci i kiedy zrobiliśmy szumne otwarcie, to Stefan skakał jako pierwszy. Mając siedem-osiem lat on już był zawodnikiem klubowym, bo ja wtedy prowadziłem w BBTS-ie grupę skoczków razem z Tadziem Pawlusiakiem i on u nas trenował. Kiedyś mieliśmy w tej grupie m.in. Piotrka Fijasa.
Stefan miał jakiegoś lokalnego bohatera, którego podpatrywał, kiedy zabierał go Pan na treningi?
- Był wpatrzony właśnie w Fijasa. Wtedy Piotrek był rekordzistą świata w długości lotu.
Fijas poleciał 194 m w Planicy w marcu 1987, Stefan miał wówczas pół roku. Rozumiem, że na małego chłopca działał nie tyle rekordowy skok, którego nie przeżywał świadomie, co aura, jaką Fijas był otoczony?
- Tak, oczywiście. Piotrek był ze Szczyrku, jak Stefanek. I z tego samego klubu co Stefanek. Syn go spotykał i wiedział, że to ktoś wielki. Myślał sobie, że skoro Piotrek startował z tego samego miejsca, to może i on kiedyś będzie równie dobry.
Miał też jakiegoś ulubionego mistrza, którego podziwiał, oglądając transmisje z Turnieju Czterech Skoczni albo z igrzysk olimpijskich?
- Z tych niedostępnych, wielkich mistrzów kibicował Jensowi Weissflogowi. Czyli tu dogadywał się z Adamem Małyszem.
Chyba w ogóle dogadywał się z Adamem, skoro razem mieszkali na wyjazdach, kiedy już w kadrze nie było wcześniejszego kompana Małysza - Roberta Matei?
- Tak, Adam zawsze Stefanka brał w obronę, kiedy Stefanek był krytykowany. Wierzył w niego, jakoś się nim opiekował. Razem mieszkali choćby na igrzyskach olimpijskich w Vancouver, gdzie Adam zdobył dwa srebrne medale.
I gdzie po zdobyciu pierwszego z nich powiedział, że nie przespał nocy przed konkursem, bo został obudzony przez dzwoniący telefon Stefana. Śmiał się z tego, ale nie był ani trochę zły?
- Faktycznie ktoś Stefanowi przysłał wiadomość, a Adam się przez to obudził i już nie zasnął, żył konkursem. Ale nigdy nie miał tego Stefanowi za złe. Pożartował i tyle.
Stefan dobrze dogadywał się z Małyszem, a chyba jeszcze bliżej jest z naszym kolejnym mistrzem?
- Stefan i Kamil Stoch praktycznie razem szli jako juniorzy, bo Kamil jest tylko o rok młodszy. Zawsze się kumplowali. To są przyjaciele, zawsze razem mieszkają w pokoju na wyjazdach, ich żony się też bardzo przyjaźnią, rodziny się odwiedzają, Stochowie przyjeżdżają tu, do Szczyrku. My, rodzice, też się ze sobą kumplujemy. Wszyscy jesteśmy jak duża rodzina.
Ta przyjaźń owocuje choćby w ten sposób, że Stefan jest w klubie założonym przez żonę Kamila, a Kamil dwa złote medale olimpijskie wyskakał w kombinezonach uszytych przez żonę Stefana. Nie było problemu, kiedy po przyjściu Stefana Horngachera okazało się, że stroje dla kadry A będzie dostarczał Michał Doleżal?
- Żadnego. Wszyscy się dogadali tak, że Stefan i jego żona zadbają o kombinezony dla kadry B i juniorskiej, a wszyscy z kadry A poza Stefanem będą mieli kombinezony od Doleżala. Stefan woli, żeby jemu szyła żona i nikt z tym nie ma problemu.
Z Pan nigdy nie miał problemu z tym, że syn jest skoczkiem, a nie dwuboistą, jak kiedyś Pan?
- Jako dziecko Stefan zaczął biegać, ale szybko stwierdziłem, że to nie ma sensu, bo ten sport jest w Polsce na zupełnie bocznym torze.
Czyli Hula zaczynał identycznie jak Małysz i Stoch?
- Wszyscy z tych starszych zawodników smakowali kombinacji, bo jeszcze krótko przed nimi ona była u nas mocna. A za moich czasów bardzo mocna. W latach 70. była w kraju wielka konkurencja. Gdyby były wtedy rozgrywane zawody drużynowe, to z żadnej imprezy byśmy nie wracali bez medalu.
A propos drużyny - indywidualnie na olimpijski medal syna w Pjongczangu pewnie trudno Panu liczyć, a jak bardzo wierzy Pan, że Stefan przekona do siebie trenera Horngachera i wskoczy do składu drużyny, która ma wielkie szanse na podium?
- Wiem, że to jest wielki cel i bardzo bym chciał, żeby się udało, ale trzeba do tego zdrowo podejść. Czyli nic na siłę. Stefan wie od trenera, że sprawa jest otwarta, że skład będzie zależał od dyspozycji zawodników na igrzyskach. Nie jest tak, że skład jest zamknięty na amen, że Horngacher postawi na czwórkę mistrzów świata z Lahti, bo oni mu się sprawdzili i on się boi zmieniać. Na pewno jest o co walczyć.
Ma Pan przekonanie, że syn jest gotowy do walki jak nigdy wcześniej, że się nie spali?
- Cieszę się, że na Turniej Czterech Skoczni nie wyjechał zestresowany. Myślę, że to już jest dojrzały człowiek, który nie boi się szansy, tylko chce ją wykorzystać. Dobrze, że to już się zaczyna. Już piątkowe kwalifikacje będą ważne. Trzeba w nich potwierdzić formę, wejść do konkursu z wysokiego miejsca, a nie trafić na kogoś z faworytów w parze i się denerwować.