MŚ w Falun. Spokojna radość Sylwii Jaśkowiec

- Ta zima otwiera nowy rozdział. Poszłam w górę, mam nadzieję, że utrzymam tempo. W grupie Justyny nie jest łatwo: ciężkie treningi, dużo samotności i walki ze sobą. Ale przetrwałam - mówi Sylwia Jaśkowiec, brązowa medalistka sztafety sprinterskiej w Falun. We wtorek bieg na 10 km stylem dowolnym o 13:30. Relacja na żywo na Sport.pl

Sprawdzałaś rano, czy na pewno zdobyłyście medal?

- Założyłam go maskotce mistrzostw. Wisi na tym puchaczu, ja patrzę na niego, on na mnie. Dobrze nam w tym towarzystwie. Jest cudowny pokój w sercu. Taka była radość z medalu: spokojna, bez egzaltacji. To mój pierwszy tak ważny medal, więc może po prostu tak smakuje? Dopiero teraz odczytuję wszystkie gratulacje. Była tutaj moja rodzina, fantastycznie było pobyć z nimi. W nocy nie mogłam zasnąć. Emocje mieszały się z ogromnym zmęczeniem. To zmęczenie będzie teraz moim najtrudniejszym rywalem przed biegiem na 10 km. Bardzo mi na nim zależy. Dlatego raczej uciekam od rozmów. Dla mnie to jest sposób koncentracji: trzymać wszystko w sobie. Rozmowy mnie rozpraszają, tracę cel sprzed oczu.

Justyna Kowalczyk opowiada, że dawała ci odczuć presję: medal w sprincie musi być.

- Bieganie z Justyną jest wielką presją. Ona lubi to obciążenie, to dobrze na nią działa. Ja presji nie lubię, ale umiem sobie z nią radzić.

Musiałaś się po drodze do tego medalu nauczyć wygrywania? Przestać się peszyć, gdy obok jest sławna rywalka?

- Nie chodziło o nieśmiałość, ale o poczucie, że mogę już rywalizować z najlepszymi. Na trasie nie ma dla mnie różnicy, czy obok biegnie Marit czy Justyna. Na pierwszym miejscu jest walka ze sobą. Moje marzenie to mieć poczucie rywalizacji jak równy z równym, także w biegach dystansowych. Trzymać się cały bieg z najlepszymi. Nad tym będę pracować przez najbliższe lata. Ten rok otworzył nowy rozdział. Poszłam w górę, jestem dziś w hierarchii biegów gdzieś w połowie drugiej dziesiątki. Mam nadzieję, że utrzymam tempo pierwszej piętnastki. Taki jest mój cel w biegu na 10 km. I życzę Charlotte Kalli, żeby zdobyła tutaj na 10 km złoto. Chciałabym, żeby podium było urozmaicone, nie tylko norweskie. Szwedzkie, niemieckie, fińskie, może polskie... W życiu cuda się zdarzają, jak w naszym medalowym sprincie.

Chciałaś być dobrą biegaczką dystansową. Potem trener Ivan Hudacz i Petra Majdić przekonali cię, że powinnaś być sprinterką. A teraz jesteś gdzieś pomiędzy: już nie typowa sprinterka, ale również jeszcze nie dystansowiec. W tym miejscu ci dobrze?

- Mój ideał to biegać dobrze i krótkie wyścigi, i długie, i klasyk, i łyżwę. Dzięki trenerowi Hudaczowi odkryłam niesamowitą frajdę ze sprintów. Wciągnęły mnie emocje, mnóstwo zdarzeń. To był mój motor napędowy i na pewno chciałabym biegać sprinty. Ale do nich potrzeba też wytrzymałości. I trening Aleksandra Wierietielnego daje mi tu podstawę.

Jak się pracuje z Aleksandrem Wierietielnym?

- On nie tylko jest dobrym fachowcem. On się o nas troszczy. Myśli za nas o wielu rzeczach: wyjazd, dieta, gotowanie. Jest mocną osobowością, a ja jestem nowa w drużynie. Jeszcze się docieramy, poznajemy nawzajem. Staram się dostosować do panujących zasad. Tu musi być punktualność, dyscyplina i zaangażowanie. Trener nigdy nie powtarza dwa razy. Gdy coś mówi, trzeba brać do serca. Uwierzyć w to, co mówi. Po prostu narzuca najważniejsze zasady. Co nie znaczy, że nie zostawia miejsca na inwencję. Akceptuję to. Jest szefem, mam dla niego ogromny szacunek. Dzięki jego zaangażowaniu jest ten medal.

Zapytałaś o miejsce w drużynie u Justyny i trenera, bo miałaś poczucie, że przez odejście Hudacza znajdziesz się na zakręcie?

- Byłam wtedy na bezdrożu. Z nim weszłam w bardzo dobry etap kariery. Odbudowałam się po wypadku na nartorolkach z 2010 roku, złamaniu ręki, przerwie w startach. Uwierzyłam, że mogę walczyć z najlepszymi. I nagle to się skończyło. Zamiast myśleć spokojnie, jak pójść jeszcze wyżej, musiałam znów walczyć o zorganizowanie sobie sportowej przyszłości. I postanowiłam, że pora wziąć sprawy w swoje ręce. Była akurat konferencja prasowa podsumowująca sezon, zapytałam tam trenera Wierietielnego, czy ma dla mnie jakieś uchylone drzwi. Miał. A ja się zawzięłam, by te drzwi się nie zamknęły. To był dla mnie trudny czas. Wystawiono mnie na próbę ognia. Tu się bardzo mocno trenuje. Jest dużo samotności, walki z samą sobą. Zmagałam się z tym wszystkim. Przetrwałam. Wyszłam z tej próby twardsza. Tak się hartował ten medal. I to mi bardzo go osładza. Stworzyłyśmy z Justyną drużynę, która się świetnie uzupełnia. Na początku przyszłam do zespołu z postanowieniem, że jej pomogę w jej osobistych kłopotach, podniosę na duchu, będę do dyspozycji. Jednak Justyna tego nie potrzebowała, ona ma bardzo mocną osobowość i rozwiązania problemów najpierw szuka w sobie. Jesteśmy w jednej grupie, lecz często się mijamy, inaczej jesteśmy prowadzone przez trenera, inny mamy tryb życia. Ale razem potrafimy walczyć na medal.

Mówiłaś po jego zdobyciu: "Koniec już nieszczęść w moim życiu". I wspominałaś, gdy po wypadku i złamaniu ręki patrzyłaś, jak uciekają najlepsze lata, uciekają rywalki. Był taki moment, gdy pomyślałaś, że już się ich nie da dogonić?

- Narciarstwo biegowe zrobiło ostatnio niesamowity skok. Technologia, narty, smary, logistyka, ale przede wszystkim trening, specjalizacja. Ostatnie trzy lata były pod tym względem niezwykłe. Istotny stał się każdy detal, trzeba ze wszystkim być na bieżąco. To dodatkowo mnie dołowało. Ja się cofam, buduję od nowa, a inni uciekają. Czarnych myśli nie brakowało. Jednak ten kryzys również przetrwałam. Wtedy też się pogłębiła moja zażyłość z Bogiem. Stałam się mocniejsza, mam się na kim oprzeć. Mogą sobie ludzie opowiadać, że to zabobony i średniowiecze, ale w moim życiu to działa. I nie mogę o tym milczeć, bo doświadczam tego na każdym kroku. Ktoś powie, że nasz medal to zasługa ludzkiego ciała i psychiki. Tak, ale ktoś jeszcze czuwał.

Skomplikowane złamanie ręki na zawsze zmieniło twój trening?

- Niestety tak. Wypadek nałożył ograniczenia. Nie jestem w stanie dźwigać takich obciążeń w treningu siłowym. Ale nie pozwoliłam, żeby to mi przeszkodziło w poprawianiu się, podejmowaniu wyzwań. Po prostu pamiętam, że muszę być ostrożna.

Jakie są twoje rodzinne Osieczany? Tam wybór biegów był oczywisty?

- To jest moja oaza spokoju. A biegi były tam najlepszymi zimowymi zajęciami w szkole. Nie mieliśmy sali gimnastycznej, mieliśmy za to świetnego trenera, wuefistę, zapaleńca. Na każdej lekcji uczył nas biegania. Teraz ma powstać w Myślenicach (Osieczany są po sąsiedzku) trasa nartorolkowa. W klubie w Osieczanach mamy mistrzynię Polski młodzików, więc na mnie się nie skończy. Potrzebujemy następnego kroku - tras, specjalistów, również z zagranicy, żeby nam dali wiedzę i doświadczenie, poderwali nas jeszcze mocniej do walki. Widzę po latach spędzonych z Ivanem Hudaczem, jakie to ważne. Głowa inaczej pracuje. Profesjonalizm zaczyna się udzielać. Nie zmarnujmy tego.

O karierze Justyny Kowalczyk i historii biegów narciarskich przeczytaj w książce >>

śliczna Miss Podhala w kadrze na Falun [ZDJĘCIA]

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.