Marit Bjoergen dla Sport.pl: Czy jestem zła za astmę? Nie, to część gry. A dla Justyny mam dużo szacunku

- Mam swoje lata, ale nie wykluczam nawet startu w igrzyskach w 2018 r. - mówi Marit Bjorgen, wielokrotna mistrzyni olimpijska i świata w biegach narciarskich.

Paweł Wilkowicz: Marit Bjorgen to...?

Marit Bjoergen: Prosta dziewczyna. W tym sensie, że łatwo się z nią porozumieć. Opiekuję się innymi dziewczynami z drużyny. Staram się być miła. Zwyczajna.

Tygrys, którego pani psycholog kazała kiedyś pani wyobrażać sobie, rozbudzać w sobie, żeby nie być w sporcie taką miłą, ciągle z panią jest?

- Tak, ciągle to robię. Psycholog zapytała: gdy myślisz o sobie, to jakie zwierzę przychodzi ci do głowy? Pomyślałam o tygrysie, bo jednak jestem silną kobietą i jestem twarda. Więc gdy się ścigam, chcę być właśnie tygrysem.

I w czasie biegów go sobie pani wyobraża? Na finałowych prostych? Na widok Justyny Kowalczyk?

- Nie chodzi o Justynę, mogą przecież być i inne dziewczyny. Chodzi o mnie. Przed biegiem oglądam różne tygrysy. Zmieniają się. Czasem tygrys relaksujący się, czasem gotów do ataku.

A uważa się pani za szczęśliwą?

- Tak. Mam bardzo szczęśliwe życie, fajną rodzinę, która daje mi wsparcie, miłego partnera. Robię to, co lubię najbardziej - narty, trening. Sama decyduję o sobie. Miałam szczęście, że mogłam to robić przez wiele lat z powodzeniem, że teraz mam już 34 lata i wciąż to lubię. To jest dobre życie. Najbardziej mnie cieszą chwile z rodziną. Z rodzicami, siostrą, bratem, ich dziećmi, moim chłopakiem. Z nimi jestem najszczęśliwsza, czasem trudno ich opuszczać, ale ten sport wymaga rozłąki. Z dziewczynami z kadry też lubię być, a gdy jest smutno z powodu rozstań, to mówię sobie, że mam sport, który mogę uprawiać tylko teraz, i muszę ten czas wykorzystać. Jak skończę karierę, będę robić, co zechcę.

Mówiła pani kiedyś, że po sezonie jest po prostu ciocią Marit szalejącą z dziećmi swojej siostry i brata. Ciocia Marit psuje dzieci, rozpieszczając, czy zagania do sportu?

- Jestem i taka, i taka. Długo nie ma mnie w domu, więc potem nadrabiam zaległości i oczywiście, że je psuję. Ale też biorę je na narty, biegam z nimi. Siostra ma dwóch synów, brat dwie córki. Ale ich największą faworytką jest Therese Johaug, ja nie mam szans.

Czyli musi pani przyprowadzać im Therese w odwiedziny?

- Syn mojej siostry zadurzył się w Therese i zawsze, jak przychodziła, był bardzo nieśmiały. Ma siedem lat, więc Therese raczej nie bierze go pod uwagę.

Każdy sportowiec wytrzymałościowy to mniej lub bardziej szaleniec, bo zmusza ciało do przekraczania granic. Pani siebie uważa za szaleńca wyjątkowego czy w normie?

- Raczej w normie. Jasne, jestem dla siebie twarda. Ale to chyba raczej mężczyźni częściej doprowadzają się na skraj, bo kobiety zawsze mają z tyłu głowy myśl o czymś innym, o bliskich. Mężczyznom chyba łatwiej o tym zapomnieć, a mnie, gdy siedzę przy rodzinnym obiedzie i wiem, że muszę wstać, zostawić ich wszystkich, bo przyszła pora na trening, jest tak strasznie głupio.

Medale i tytuły są jeszcze w stanie dawać szczęście pani, kolekcjonerce tytułów i rekordów? Sześćdziesiąte siódme zwycięstwo w Pucharze Świata, dwudziesty medal mistrzostw świata mogą być jeszcze motywacją?

- Tu nie chodzi o medale.

A o co? O emocje?

- Też. Ale to przede wszystkim jest praca, którą kocham. Nie samo zdobywanie medali, tylko dochodzenie do nich. Motywuje mnie to, żeby każdego dnia być jeszcze trochę lepszą, zmusić ciało i sprawdzić, gdzie jest granica. To mnie napędza, a nie medale. Choć oczywiście mam swoje cele i cieszę się, gdy je osiągnę. Wiem, że jest jeszcze wiele wspaniałych i ważnych rzeczy w życiu poza sportem, ale z szacunku do mojej pracy się nie rozdrabniam. Teraz biegi, jak długo się da, a potem swoboda.

Nigdy nie straciła pani wiary w biegi, w sport? Tak jak Justyna Kowalczyk, która w pewnym momencie była już zniechęcona, bo sport, jak uważała, uniemożliwiał jej poukładanie sobie życia.

- Nie. Kochałam je zawsze, cieszą mnie cały czas, nie przeszkadzały mi. Justyna wiele podróżuje, ja trasy treningowe mam blisko i często jestem w domu, mogę to wszystko połączyć. Do tego mamy wielki zespół, aż jedenaście dziewczyn. W moim wieku już nie jest tak łatwo wytrzymywać treningi. Ale to, że są inne dziewczyny, mnie motywuje. Z nimi jest mi łatwiej.

Narzeczony zachęca panią, żeby jeszcze kontynuować karierę, czy raczej co sezon pyta: a może to już ostatni?

- Fred Borre [Lundberg] uprawiał sport, był mistrzem olimpijskim z Lillehammer w kombinacji norweskiej i chce, żebym zrobiła w sporcie wszystko, na co mnie stać, zanim zdecyduję, że kończę. Zanim ja zdecyduję, bo on wie, że wywieranie presji nie jest tu w porządku. Gdyby to zrobił i zakończyłabym karierę w taki sposób, to mogłabym być potem trochę kłopotliwa w domu. Tak, wspiera mnie. Mam robić to, na co mam ochotę.

A metę sobie pani wyznaczyła? 2015, 2016, może olimpijski 2018?

- Na razie myślę o mistrzostwach świata w Falun, o najbliższym sezonie, a potem zobaczymy. Póki mam motywację, będę biegać. Mam dużo lat, ale myślę, że mogę mieć jeszcze cztery dobre sezony przed sobą, więc igrzyska w 2018 r. też są możliwe. Ale wszystko zależy od motywacji. Nie zostanę po to, żeby trenować na 80 procent.

Rozmawiamy w Val Senales, gdzie jest pani z kadrą na wysokogórskim zgrupowaniu. Nie tak daleko stąd, też we włoskich górach, kończy się pewien wyścig etapowy. Jedyna ważna impreza, której pani jeszcze nie wygrała. Nie spocznie pani, póki nie zwycięży w Tour de Ski, czy raczej górę zaczyna brać myśl: a może to po prostu nie dla mnie?

- Oczywiście, że mi Touru brakuje. Przez ostatnie lata bardziej się skupiałam na mistrzostwach świata i igrzyskach albo chorowałam. Ja uważam, że to jest wyścig stworzony dla mnie, i chcę to kiedyś pokazać. Gdy wszystko zrobię jak należy przed ostatnim podbiegiem, mogę wygrać.

Będzie pani opuszczać wiele biegów w najbliższym sezonie?

- Plan jest taki, żeby wystartować we wszystkich zawodach do Bożego Narodzenia. Potem Tour de Ski, Östersund i już mistrzostwa świata w Falun. Czyli opuściłabym Otepää i Rybińsk.

Nie ma pani w Polsce łatwo jako rywalka Justyny, Justyna w Norwegii zresztą też nie, ale macie też sporo fanów po tej przeciwnej stronie. Polacy piszą do pani?

- Tak. A że w Norwegii jest wielu Polaków, często ich spotykam. Proszą o autograf, są dla mnie mili, choć na pewno kibicują Justynie. Cieszę się, że Justyna zmieniła zdanie, nie skończyła kariery, że wspomina nawet o igrzyskach w 2018 r.

Bywała pani na nią zła albo na nas? Za astmę?

- Nie, to część gry. Dziennikarzom też zależało, żeby była między nami walka. Mam dla Justyny dużo szacunku. Nie znam jej dobrze, nie tak jak na przykład Charlotte Kallę. Ale Justyna jest po prostu bardzo ważna dla naszego sportu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.