SLC: Pierwszy trening skoczków

Na olimpijskiej skoczni K-90 odbył się wczoraj pierwszy oficjalny trening. Bez Polaków, Schmitta i Hannawalda. Konkurs w niedzielę, kwalifikacje w piątek

SLC: Pierwszy trening skoczków

Na olimpijskiej skoczni K-90 odbył się wczoraj pierwszy oficjalny trening. Bez Polaków, Schmitta i Hannawalda. Konkurs w niedzielę, kwalifikacje w piątek

Korespondencja

Robert Błoński

Salt Lake City

Spod głównego olimpijskiego biura prasowego jedzie się na skocznię niecałą godzinę. Kierowcy autobusu jak większość osób zatrudnionych na igrzyskach są przemili, zawsze uśmiechnięci, życzliwi. Z dziennikarzami z Europy łączy ich także to, że kompletnie nie znają miasta ani dróg dojazdowych na obiekty sportowe.

Skocznie są za to przygotowane perfekcyjnie. Miejsca dla dziennikarzy idealne, stoimy w pełnym słońcu i podczas oglądania skoku za skokiem towarzyszy nam uczucie, jakiego trudno doświadczyć gdzie indziej, gdzie odbywają się skoki. Kompletnie nie czuć zimna i prawie dziesięciostopniowego mrozu. Wiatru nie ma w ogóle. Oddycha się lepiej, bo powietrze jest rozrzedzone - skocznie położone są wysoko nad poziomem morza, otoczone drzewami i niewielkimi wzniesieniami.

Pierwsze skoki treningowe na obiekcie K-90 nie przynoszą wielkich sensacji. Dobrze skaczą Austriacy, Finowie, no i Rosjanin Fatkulin.

Do formy wraca Szwajcar Simon Ammann. Wszyscy pamiętamy jego styczniowy bardzo groźny upadek w Willingen, po którym ze wstrząśnieniem mózgu został odwieziony do szpitala. Po kontuzji ani śladu. Jedynie skóra na mocno otartym wtedy nosie jest bardziej czerwona niż na reszcie twarzy.

- Już wszystko w porządku - mówi "Gazecie" Ammann. - 12 dni po wypadku oddałem pierwszy skok. Bałem się, ale nie o to, że znowu upadnę, tylko że forma uciekła. Na szczęście ten przymusowy odpoczynek dobrze mi zrobił. Nabrałem energii, motywacji, entuzjazmu. Poczułem głód skakania.

Mówiąc o tym, że długa przerwa to nie problem, Ammann nie miał pojęcia, ile otuchy dodaje dziennikarzowi z Polski. Wszyscy martwimy się o Adama Małysza, który - tak jak Ammann - ma dziesięciodniową przerwę w skakaniu. Od niedzieli, 27 stycznia, nie miał nart przypiętych do stóp. Do wioski olimpijskiej przyjechał w środę wieczorem czasu polskiego.

- Nie martw się - mówił Ammann. - Samym skakaniem wielkiej formy nie osiągniesz. Najwyżej się zmęczysz. Najważniejsze jest ciało i głowa. Jeśli ciało mocne, mięśnie przygotowane do wysiłku, a głowa lekka od stresu i napięcia, wylądujesz daleko.

A jak się przygotowują Niemcy? - Mieszkamy poza wioską olimpijską - mówi "Gazecie" rzecznik prasowy niemieckich skoczków Markus Schick. - Trenerzy i zawodnicy uznali, że tak będzie lepiej. Wynajęliśmy dwa domy blisko skoczni. Wiesz, konkursy są bardzo rano, o godz. 8.30. Nie chcemy zaspać (śmiech) albo narażać się na jakiekolwiek problemy natury organizacyjnej. Mamy w tych domach wszystko. Jest nas w sumie 14 osób: sześciu skoczków, trzech trenerów, fizykoterapueta, lekarz, serwismen, ja i kucharz, który przygotowuje posiłki. Nasi zawodnicy mieszkają w dwuosobowych pokojach. Schmitt z Hocke, Hannawald ze Spaethem, a Uhrmann z Duffnerem.

Niemcy przygotowywali się do olimpiady zupełnie inaczej niż Polacy. Po konkursach w Zakopanem wyjechali do Lillehammer. Potem pojechali do szwajcarskiego St. Moritz, gdzie na skoczni położonej mniej więcej na tej samej wysokości co obiekty olimpijskie skakali do poniedziałku, czyli niemal do ostatniej chwili. Przenocowali w Zurychu i we wtorek wieczorem dotarli do Salt Lake City. Czyli odwrotnie do Polaków, którzy są tutaj od dziesięciu dni - Niemcy na aklimatyzację i przyzwyczajenie do zmiany czasu mają niespełna pięć dni.

W środę na skoki zdecydowali się wszyscy oprócz Hannawalda i Schmitta. - Odpoczywają po podróży, aklimatyzują się - mówi Schick.

- Ta skocznia nie ma litości dla nikogo, kto popełni najmniejszy choćby błąd - powiedział po pierwszej próbie Michael Uhrmann. - Tu jest inna termika niż na europejskich obiektach. Źle się odbijesz i już nic nie nadrobisz. Nigdzie nie polecisz, bo nie ma powietrza, tej powierzchni nośnej. Wygra ten, kto najlepiej wytrzyma próbę nerwów.

W czwartek kolejna sesja treningowa. Tym razem mają startować już wszyscy najlepsi, łącznie z Małyszem.

Dla Gazety Thomas Hahn, dziennikarz "Süddeutsche Zeitung":

Jestem bardzo zaskoczony, że Schmitt i Hannawald dziś nie skakali. To bardzo dziwne, przecież oni zupełnie nie znają skoczni w Salt Lake City. W ubiegłym roku, kiedy był tu Puchar Świata, oni przygotowywali się do mistrzostw świata. Cóż, zobaczymy, jak to wszystko pójdzie. Jak będą wyniki, nie będzie krytyki. Medal, i to najlepiej złoty, w skokach byłby dla rozkochanych w zimowych sportach niemieckich kibiców ważniejszy niż triumf w jakiejkolwiek innej konkurencji tej olimpiady.

Dla mnie większym faworytem do złota jest Martin Schmitt. Dla niego olimpiada to ostatnia szansa, by nie powiedzieć, że sezon 2001/02 był stracony. Wiem, że w Sankt Moritz próbował skakać na różnych nartach, w różnych butach i kombinezonach. Jednak na razie sam jest swoim największym wrogiem. Jak nie wyzbędzie się obciążenia psychicznego, nic nie zdobędzie. Z kolei Hannawald odpoczął psychicznie i teraz jesteśmy ciekawi, czy utrzymał formę z Turnieju Czterech Skoczni. Wiem, że będzie skakał na tych samych nartach co wtedy, ale w nowym kombinezonie.

not. rb

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.