Tomasz Sikora opowiada o sile w nogach na Vancouver

- Przeziębienie po MŚ w Korei to moja wina, bo się nie upilnowałem. Gdyby nie to, walczyłbym z Bjoerndalenem do końca o zwycięstwo - mówi drugi biatlonista Pucharu ŚwiataTomasz Sikora.

Jakub Ciastoń: Na którym miejscu wśród pana sukcesów stawia pan drugą lokatę w PŚ?

Tomasz Sikora: Za srebrnym medalem igrzysk w Turynie. Miejsce na podium PŚ pokazuje, że byłem w stanie rywalizować z najlepszymi cały sezon, a nie tylko w jednym, dwóch biegach. Największą satysfakcją jest to, że byłem najrówniejszym biatlonistą. Nie wypadłem nigdy z dwudziestki, nie udało się to nawet Bjoerndalenowi.

Przez kilka tygodni był pan liderem.

- Spełniłem marzenie. W listopadzie mówiłem, że chciałbym być liderem choć jeden dzień. Udało się przez 42. Marzenie zrealizowałem z nawiązką, ale apetyt rósł w miarę jedzenia. Chciałem zachować prowadzenie do końca, ale był zawodnik lepszy ode mnie. Bjoerndalen wygrał zasłużenie. Przegrać z nim to nie wstyd.

Był moment, kiedy miał pan dość, chciał rzucić biatlon?

- Starty w Kanadzie, gdy wychodziłem z przeziębienia, były koszmarem. Biegałem z kaszlem, katarem, czułem się fatalnie. Ledwo dobiegłem, a właściwie doczołgałem się do mety.

Największa porażka?

- Mistrzostwa świata w Korei. W każdym biegu byłem blisko medalu, ale nie udało się stanąć na podium mimo świetnej formy biegowej. Gdybym miał medal MŚ, ale przegrał z Bjoerndalenem w PŚ, uznałbym ten sezon za wielki sukces.

Porażką była też końcówka sezonu, gdy straciłem prowadzenie nie tylko w klasyfikacji generalnej, ale też w klasyfikacji sprintu. To zabolało najbardziej.

Gdyby nie przeziębienie po lutowych MŚ, dałoby się utrzymać przewagę nad Bjoerndalenem?

- Szansa była duża. Przez przeziębienie kompletnie rozsypała się forma biegowa. Wcześniej miałem najlepsze czasy spośród 120 zawodników, a potem spadłem do trzeciej dziesiątki. To przepaść. Uratować mogła mnie strzelnica, ale nie uratowała. Gdyby nie przeziębienie, walczyłbym z Bjoerndalenem do końca.

Skąd wzięło się przeziębienie?

- Z przemęczenia podróżą. Z Korei wracaliśmy ponad 30 godzin. To dla mnie nauczka. W tak ważnym momencie nie może się przytrafić przeziębienie. Popełniłem błąd, że się nie upilnowałem.

Na ostatnie trzy zawody sezonu jechał pan do Rosji jako wicelider PŚ, ale w pewnym momencie sytuacja zrobiła się dramatyczna, bo doganiał pana Emil Svendsen.

- W walce ze Svendsenem pomógł... internet, bo zobaczyłem wyliczenia, który muszę być na 15 km, by na pewno obronić drugie miejsce. Potem okazało się, że Svendsen pobiegł na tyle słabo, że nie było się czym martwić.

Rozmawiał pan z Bjoerndalenem? Znacie się od lat, ale chyba pana formą nawet on musiał być zaskoczony.

- Raz udzielaliśmy razem wywiadu norweskiej telewizji. Bjoerndalen wypowiadał się ciepło na mój temat. Powiedział jednak, że nie był zaskoczony. Stwierdził, że już latem wiedział, że będę groźny, bo widział mnie na lodowcu. Zauważył zmiany w sprzęcie, świetną ekipę serwismenów, no i moją dyspozycję biegową.

W Chanty-Mansyjsku obawiano się o zachowanie rosyjskich kibiców. Grożono Bjoerndalenowi. Rosjanie oburzali się, że sędziowie na MŚ w Korei przyznali mu złoto, mimo że opuścił fragment trasy.

- Doniesienia w mediach były przesadzone. Rosyjska publiczność w ostatnich latach zachowuje się coraz lepiej. Kiedyś zdarzało się buczenie na strzelnicy, teraz zawody w Rosji niczym się nie różnią od niemieckich.

W połowie sezonu wybuchła afera dopingowa u Rosjan. Zdyskwalifikowano trójkę biatlonistów, w tym liderkę PŚ Jekatierinę Juriewą.

- Dla biatlonu to zła wiadomość. Nasz sport wydawał się jednym z czystszych. Nie wierzyłem, że może u nas być doping. Miałem w tym sezonie rekordową liczbę kontroli. W Oestersund na początku sezonu brali mnie na kontrolę nawet w dni wolne. Wzięli zresztą tego dnia, gdy wpadł Dmitrij Jaroszenko. Nie wiem, jak w takiej sytuacji można jeszcze oszukiwać.

Nie dziwiło pana zachowanie Svendsena? Na MŚ jechał jako lider i nagle przestał startować. Spekulowano, że to zniknięcie ma podtekst dopingowy.

- To szukanie sensacji. Oficjalną wersją była choroba. Z tego, co wiem, tak było.

Jakiego pytania od dziennikarzy nie lubi pan najbardziej?

- O strzelanie oczywiście.

Muszę je zadać...

- Mówiłem już w połowie sezonu, że byłem zaskoczony formą biegową. Okazało się, że przy szybkim biegu nie jestem w stanie utrzymać skuteczności. W jakiś niezauważalny sposób szybszy bieg przeszkadzał.

Dopiero pod koniec udało się wyeliminować błędy. Uporządkowałem wszystko w głowie. Długo analizowałem zepsute strzelania, oglądałem na wideo. Zacząłem traktować każdy strzał indywidualnie, przestałem strzelać serią. Pomogło. Niestety, nie byłem już w dobrej formie biegowej. Gdyby przełożyć strzelanie z końca sezonu na początek, a bieg z początku na koniec, to byłby ideał.

W lutym powiedział pan, że nie zatrudni trenera od strzelania.

- Podtrzymuję to. Strzelectwo i biatlon to różne dyscypliny. Niemka Magdalena Neuner zatrudniła latem mistrza świata w strzelectwie i nic nie zyskała.

Ale już pan wie, jak poprawić skuteczność?

- Do tego sezonu przygotowywałem się na początku samodzielnie. Chciałem odpocząć od grupy, pojechać w nowe miejsca. Potrzebowałem psychicznej odmiany. Biegowo wyszło super, ale ze strzelaniem nie, bo podczas przygotowań nie miałem obok siebie trenera Romana Bondaruka. Myślę, że strzelanie byłoby lepsze, gdyby latem był na miejscu i wychwycił, co robiłem źle. To też był spory błąd w tym sezonie.

Ma pan trenować do nowego sezonu z kadrą kobiet. Ile w tym prawdy?

- Wracam do grupy, koniec z treningami indywidualnymi. Wszystko wskazuje na to, że będę spędzał więcej czasu z kadrą kobiet. Męska kadra po prostu na razie nie będzie objęta programem olimpijskim. Nikt poza mną nie spełnia kryteriów.

Jak pan ocenia trasy w Whistler, gdzie w lutym 2010 r. rozegra się walka o medale igrzysk?

- Są płaskie, z małą liczbą podbiegów. Kiedy je zobaczyłem, stwierdziłem, że to nie dla mnie, że nie może być dobrze, bo ja lubię długie i ciężkie podbiegi. Ale usiedliśmy z trenerem i na spokojnie zmodyfikowaliśmy plan przygotowań do igrzysk. Bardzo ważny będzie trening siłowy. Trzeba będzie mieć siłę w nogach, by ścigać się dobrze po płaskim. Latem będzie dużo nartorolek, a potem jak najszybciej narty.

Nie przypominam sobie, gdzie w Europie są trasy zbliżone do tych w Kanadzie, ale trzeba będzie coś znaleźć. Puchar Świata będzie teraz mniej ważny, niektóre zawody możemy odpuścić.

Trzy lata temu w Turynie narzekał pan, że nie ma sprzętu na takim poziomie jak Bjoerndalen, Rosjanie, Niemcy. Jak jest teraz?

- Nie narzekam na narty, odkąd zmieniłem przed sezonem madshusy na fishery. Latem dostanę sto par i pojedziemy z serwismenami wybrać kilkanaście, które zabiorę na zawody. Fisher traktuje mnie jako zawodnika z czołówki światowej, mam sprzęt najwyższej klasy.

W smarowaniu na duży mróz jesteśmy przygotowani perfekcyjnie. Gorzej z cieplejszą pogodą. Nad tym musimy popracować.

Po Vancouver kończy pan karierę?

- Wszystko zależy od wyników.

Ma pan 35 lat. Czy tak doświadczony zawodnik stresuje się jeszcze przed startami?

- Jeśli się nie denerwuję, to zły znak. Znaczy, że mi nie zależy. Na razie wciąż czuję stres.

W prezencie od sponsora kadry dostał pan książkę z zebranymi z całego sezonu artykułami na swój temat z naszej prasy. Fajny prezent?

- Trafiony w dziesiątkę. Właśnie zastanawiałem się, jaką sobie kupić książkę. Na czytanie artykułów o sobie nie mam czasu w trakcie sezonu. Teraz wreszcie zobaczę, co pisaliście.

Sezon zaczyna pan w czerwcu, ale nie ma jeszcze wakacji. Dlaczego drugi zawodnik PŚ startuje w mistrzostwach Polski? Wiadomo, że nie ma pan konkurencji.

- Przedłużam sezon. Każdy z czołówki tak robi. Chodzi o powolne roztrenowanie. Nie można od razu zapaść się w leżaku. Po mistrzostwach jadę jeszcze na zawody na Kamczatkę. Dopiero potem do ciepłych krajów na wakacje z rodziną.

Kiedyś grywał pan w tenisa. Chwyci pan latem za rakietę?

- Bardzo lubię tenis, ale od dwóch lat nie gram, bo mam problemy z barkiem. Nie będę ryzykował.

Przed sezonem mówił pan, że ma dwa marzenia. Założyć kamizelkę lidera PŚ, drugiego pan nie zdradził. Wszyscy domyślają się, że chodzi o złoty medal w Vancouver...

- Nie powiem ani słowa aż do lutego roku. Proszę o cierpliwość. Jeśli spełnianie marzeń pójdzie tak dobrze jak w tym sezonie, będę spokojny.

Tomasz Sikora

35 lat. Urodził się i mieszka w Wodzisławiu. Mistrz świata na 20 km z Anterselvy (1995), wicemistrz na 20 km z Oberhofu (2004), srebrny medalista igrzysk w Turynie na 15 km (2006), wielokrotny mistrz Europy. W PŚ startuje od 16 lat, zawody indywidualne wygrał pięciokrotnie. W 2006 r. zdobył małą Kryształową Kulę w sprincie. W tym sezonie sześć razy na podium (jedno zwycięstwo). Po raz pierwszy w karierze stanął na podium generalnej klasyfikacji PŚ. Żonaty, ma dwójkę dzieci.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.