Małysz dla Gazety: Do Planicy pojadę na luzie

- Teraz dwa ostatnie konkursy sezonu w Planicy. Pojadę tam bez nerwów, na luzie. W takiej formie, w jakiej jestem, trudno się denerwować. Czuję tylko niecierpliwość, żeby już sobie znowu pofrunąć. Nie mogę się doczekać - mówi Adam Małysz, którego tylko dwa konkursy dzielą od historycznego trzeciego z rzędu triumfu w Pucharze Świata

Michał Pol: Podczas obu konkursów w Lahti niemal Pan znokautował rywali. Dwa zwycięstwa po najdłuższych skokach zawodów. Jak Pan to zrobił?

Adam Małysz: Nie wiem, może to kwestia skoczni? Nie, po prostu jestem teraz w tak dobrej formie, że nawet jeśli coś w skoku zepsuję, to i tak potrafię na tyle go wyciągnąć, żeby polecieć dosyć daleko. I to wszystko.

Powtórzył się scenariusz konkursu piątkowego. Znów Matti Hautamaeki skoczył tuż przed Panem fenomenalnie daleko - 131 metrów. Wydawało się, że nie da się go przeskoczyć, a Pan jednak to zrobił. W piątek nie wiedział Pan, jak daleko skoczył Fin, a w sobotę?

- Znów nie wiedziałem, jaki osiągnął rezultat. Ale znów po szalonej reakcji publiczności domyślałem się, że poszybował daleko i żeby go teraz pokonać, muszę skoczyć jeszcze lepiej. I na tym się właśnie skoncentrowałem. To zresztą dziwna sprawa, bo słyszałem głos spikera, słyszałem, jak mówił, ile skoczył Tammi Kiuru albo pozostali zawodnicy. A ile skoczył Hautamaeki - nie usłyszałem. Może dlatego, że jego głos zagłuszył ryk kibiców, a może dlatego, że koncentrowałem się już maksymalnie na sobie i byłem wyłączony. Kiedy zawodnik jest w dobrej formie, potrafi się tak skoncentrować, że pewnych dźwięków, które mogłyby go rozproszyć, nie usłyszy.

Właściwie wygrał Pan z przeciwnikami wojnę psychologiczną, skacząc podczas kwalifikacji na tę nieosiągalną dla nikogo odległość 130 metrów. Pokazał im Pan miejsce w szeregu...

- Bardzo możliwe, że tak było. To był bardzo dobry skok, kto wie, czy nie najlepszy ze wszystkich, jakie oddałem tu, w Lahti.

A więc zgadza się Pan ze słowami Jensa Weissfloga, że 50 procent sukcesu albo porażki skoczka dokonuje się w jego głowie? Że właśnie w taki sposób można oddziaływać na psychikę rywali...

- Dokładnie tak, choć trudno powiedzieć, czy to akurat 50 procent. Tych elementów, które składają się na sukces, jest przecież wiele. Najważniejsze, żeby wszystkie były maksymalnie dograne w jedną całość, a zawodnik musi być w światowej formie. Wtedy rzeczywiście możliwy jest sukces.

Ma Pan już 122 punkty przewagi w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata nad jedynym konkurentem do Kryształowej Kuli Svenem Hannawaldem. Chyba nie ma takiej możliwości, żeby to jednak Niemiec wygrał tę rywalizację?

- Wszystko jest możliwe. Trzeba zaczekać do ostatniego konkursu. Mogę obiecać tylko jedno - będę walczyć do końca.

A to dziesiąte miejsce Hanniego jest dla Pana zaskoczeniem?

- Nie bardzo. Sven skacze dobrze, ale brak mu stabilności. Jest też już chyba bardzo zmęczony sezonem. Dała mu w kość ta kontuzja i operacja kolana, którą miał przed sezonem, późno zaczął trenować. Miał za mało czasu, żeby nadrobić treningi i chyba nie był w stanie wytrzymać całego sezonu.

Niemiec serdecznie pogratulował Panu kolejnej wygranej...

- Pierwszy pogratulował mi Matti Hautamaeki, a Sven jako drugi. Bardzo się z tego ucieszyłem. Nie wiem, jak to jest w innych dyscyplinach, ale - widzicie - w skokach narciarskich zawodnicy są jak jedna wielka rodzina. Nie ma sytuacji, że ktoś kogoś nie lubi, że źle mu życzy. Wiadomo że kogoś można darzyć większą sympatią, a kogoś mniejszą, ale my tu tworzymy jedną całość. A jak dochodzi do rywalizacji, nie stajemy się swoimi wrogami, po prostu rywalizujemy między sobą, ale pozostajemy kolegami.

Wracając do zawodów w lotach narciarskich - konkursy na skoczniach mamucich zawsze są specyficzne...

- To prawda. Trzeba się tam bardzo dobrze skoncentrować i bardzo uważnie pilnować, żeby oddać dobre skoki. Niepotrzebne wahnięcie ręki czy nawet małego palca może spowodować niekorzystną korektę skoku. Można loty narciarskie porównywać tylko do lotu ptaka, który macha skrzydłami i szybuje, a jak mu się małe piórko odegnie, od razu leci inaczej. Trzeba naprawdę perfekcyjnej techniki i dobrej formy, żeby na mamucie polecieć daleko.

Nie kusi Pana, żeby przy tej okazji ustanowić rekord życiowy w odległości lotu?

- Taka rzecz zawsze kusi. Bo to wielka przyjemność szybować tak daleko. Kiedy zawodnik czuje, że jest w formie i leci, to jest to przyjemność nie do opisania. Często spotykam się z pytaniem, co się czuje, jak człowiek tak leci? A ja nie umiem tego opisać. Niech ktoś skoczy z samolotu, rozłoży ręce, to to poczuje i będzie wiedział.

Na te ostatnie zawody do Słowenii pojedzie Pan sam, bez kolegów. Nie będzie Panu smutno?

- Będzie mi smutno, bo zawsze powtarzam, że raźniej mi, jak ktoś jedzie ze mną. Ale mówi się trudno. Widać, że chłopcy są bardzo zmęczeni sezonem i należy im się odpoczynek.

Ale za to pojedzie z Panem żona...

- A bo to już jest taka tradycja, że Iza jeździ ze mną na ostatnie zawody do Planicy. To dla nas takie zakończenie sezonu i zawsze chcę ją mieć wtedy przy sobie.

Czy do Planicy pojedzie Pan w nerwach, czy na luzie?

- W takiej formie, w jakiej jestem, trudno się denerwować. Czuję tylko niecierpliwość, żeby już sobie znowu pofrunąć. Nie mogę się doczekać.

A jeśli odda Pan tam dwa dobre skoki i zdobędzie po raz trzeci z rzędu tę Kryształową Kulę...

- Następne pytanie proszę. Nie chcę wybiegać w przyszłość.

... chcę tylko zapytać, co Panu wtedy zostanie jeszcze do zdobycia w tej dyscyplinie?

- Bardzo wiele. Zawodnik cały czas musi się poprawiać, jeśli chce odnosić sukcesy. Nie można zahamować tego procesu, odpuścić, osiąść na laurach. Oglądając wideo, dostrzegam, że skaczę dużo lepiej niż przed dwoma laty i przed rokiem. I to jest dla mnie bardzo pocieszające. Bo to znaczy, że mogę się jeszcze poprawiać. Zawodnik, który osiągnie szczyt i stanie, będzie dobrze skakał, ale będzie mu bardzo trudno być ciągle najlepszym.

Copyright © Agora SA