Hautamaeki: Wygrać z Małyszem? Niewykonalne!

- To sport. I wszystko jest możliwe, nawet wygranie z Małyszem. Ale jeśli będzie skakał tak samo jak w sobotę, to zadanie wydaje się prawie niewykonalne - mówi wicemistrz świata ze skoczni K-120 i mistrz świata w konkursie drużynowym w Predazzo Matti Hautamaeki.

Z polskimi dziennikarzami fiński skoczek rozmawiał prawie pół godziny. Mówił niewiele. Cztery, w porywach do pięciu zdań przy każdej odpowiedzi. A uśmiechał się jeszcze mniej niż mówił - taki ma temperament. Ale za to na skoczni, ostatnio, jest niesamowity. Skacze wyśmienicie i gdyby nie Małysz, to Hautamaeki nie miałby sobie równych w sobotnim konkursie indywidualnym.

Robert Błoński: Na konferencji prasowej mówił Pan w sobotę, że cieszy się ze srebrnego medalu. Ale mina była smutna. Musiał być Pan zawiedziony, tym bardziej, że na treningach był Pan nie do pokonania.

- Ja zawsze mam smutną minę, wyglądam na przygnębionego. Ale mimo wszystko się cieszyłem. Po treningach, owszem, nadzieję miałem. Zupełnie się nie zdenerwowałem, kiedy na sobotnim treningu Adam Małysz skoczył dużo dalej niż ja. Zawody to zupełnie co innego. Wciąż wydawało mi się, że moje szanse na złoto są duże. Ale okazało się, że jest ktoś lepszy.

Całą drugą połowę ubiegłego roku spędził Pan w wojsku. Jaki to miało wpływ na Pana formę?

- Żadnego. Miałem sporo swobody, mogłem trenować i startować ile chciałem i kiedy chciałem. Złe skoki z początku sezonu to tylko moja wina. Popełniałem błędy techniczne i skakałem słabiutko.

W jakiej formacji Pan służył?

- W lotnictwie. Ale karabin miałem, choć strzelcem jestem przeciętnym. Najtrudniejsze były pierwsze dwa miesiące, do wojska poszedłem w maju. Miałem podstawowe szkolenie i musiałem wstawać o szóstej rano. To było najgorsze. A na następne miesiące dostałem specjalną "misję". Zostałem kierowcą. Woziłem listy, przesyłki z jednego miejsca na drugie, wykonywałem rozkazy. Tak więc generalnie wojsko było OK, tylko to wstawanie mnie męczyło.

Latał Pan samolotami, skakał ze spadochronu?

- A skąd. Nie jestem ani pilotem, ani spadochroniarzem. Najlepiej latam na nartach i z nimi pod butami czuję się najbezpieczniej. A jednostka była tuż koło lotniska w Kuopio, tak więc do skoczni miałem kilkanaście kilometrów.

Musiał Pan iść do wojska? W Polsce wiele osób próbuje się wymigać od służby w armii.

- Nie, nie. Ja chciałem. W Finlandii to obowiązek. Do armii idzie się w wieku 18 lat, ja poszedłem trochę później. I nie było mi wcale łatwiej niż innym, dlatego, że nazywam się Matti Hautamaeki. Jedni wiedzieli, że jestem skoczkiem, inni nie.

Jaki ma Pan stopień?

- Szeregowy. Trudno u nas awansować po pół roku służby.

Podobno stracił Pan formę, bo przytył kilka kilogramów.

- Nie. To nieprawda. Przytyłem kilogram, może dwa. Nie więcej.

Był z Panem trener?

- Nie. Miałem na kartkach papieru rozpisany szczegółowy plan zajęć. Dokładnie wiedziałem co i kiedy mam robić.

No, ale na początku tego sezonu skakał Pan kiepsko.

- Zgadza się. Starałem się jednak myśleć pozytywnie, że następnym razem wypadnę lepiej. Ale niestety, forma nie przychodziła, a i o pozytywne myślenie było mi coraz trudniej. Bo z czego tu się cieszyć, skoro nie ma wyników?

Kto Panu pomógł?

- Właściwie to nikt. Forma po prostu sama wróciła. Po konkursach w Zakopanem, gdzie spisałem się fatalnie, miałem rozmowę z trenerami Nikkunenem i Nikkolą. Mówili: "Podnieś głowę, nie podawaj się, nie zamykaj się z własnymi problemami, mów nam o tym, co cię boli. Musisz walczyć". Chyba trochę mnie obudzili, bo od konkursów w Japonii było coraz lepiej.

Kto był Pana faworytem przed mistrzostwami?

- Zdecydowanie Sven Hannawald. To największy mój faworyt. A potem Adam Małysz.

Dlaczego Polak? Przecież wcześniej nie wygrał ani jednego konkursu PŚ?

- Ale skakał równo i dobrze. Był czwarty w klasyfikacji generalnej PŚ i to nie przypadek. Kilka razy stawał na podium, był blisko pierwszej pozycji. Wydaje mi się, że Adam właśnie tu uzyskał optymalną formę fizyczną i psychiczną. Ten błysk z poprzednich lat musiał mu w końcu wrócić. I wrócił w Predazzo.

Dzień po konkursie indywidualnym był drużynowy. Nie mieliście sobie równych. Pan skakał jako ostatni.

- Przewagę, już przed moim skokiem, mieliśmy sporą. Starałem się więc oddać jak najbezpieczniejszy skok. Nie za daleki, ale technicznie dobry, by się nie przewrócić. Skoczyłem spokojnie i się udało.

Po złotym medalu polscy skoczkowie dostali gratulacje od prezydenta, premiera... A jak sukces przyjęto w Finlandii?

- Spokojnie... Do mnie dzwoniła z gratulacjami tylko rodzina i znajomi. Ale gdyby to hokeiści wywalczyli mistrzostwo świata, to rzeczywiście kraj by eksplodował.

Medal świętowaliście spokojnie, bez uśmiechu. Dwa-trzy piwa, kilka papierosów i do łóżka...

- Spokojnie, umiemy i lubimy się bawić. Zaczekamy jednak do końca mistrzostw.

W piątek konkurs na skoczni K-95. Małysz mówi, że czuje się lepiej na mniejszych skoczniach...

- O, ja też lepiej skaczę na normalnych skoczniach niż na dużych. Wygra ten, kto będzie miał najbardziej atomowe odbicie.

Kto jest Pana faworytem?

- Adam jest największym faworytem. Mocny wydaje się Noriaki Kasai... Może Janne Ahonen? Musi jednak najpierw sam uwierzyć w to, że jest w stanie zwyciężyć. O sobie też chciałbym powiedzieć, że jestem w stanie wygrać.

Czy w formie z dużej skoczni Adam Małysz jest naprawdę do pokonania?

- To sport. I wszystko jest możliwe, nawet wygranie z Małyszem. Ale jeśli rzeczywiście będzie skakał tak samo, to zadanie wydaje się prawie niewykonalne.

Mówiąc o faworytach nie mówi Pan wcale o Niemcach czy Austriakach.

- Niemcy skaczą bardzo niestabilnie od początku sezonu. Właściwie dobry był tylko Hannawald, ale w Predazzo nie może się odnaleźć. Po Austriakach nie spodziewałem się tak słabych występów. Może są za młodzi, za mało doświadczeni? Nie wiem. Na normalnej skoczni o medal może powalczą Liegl i Hoellwarth.

Podobają się Panu te mistrzostwa?

- Bardzo. Jestem szczerze zdziwiony, że konkursy oglądało tyle ludzi. Pamiętam, że gdy skakaliśmy tu w Pucharze Świata, na skoczni byli tylko zawodnicy, trenerzy, obsługa techniczna i dziennikarze.

Do końca rywalizacji o Puchar Świata jeszcze pięć konkursów. Małysz ma ponad 70 pkt. straty do Hannawalda. Czy jest w stanie to odrobić?

- W takiej formie, jak w Predazzo? Oczywiście.

Lubi się Pan z Polakiem?

- Szanujemy się. Trudno jednak nam się porozumiewać. Adam nie zna fińskiego, ja polskiego. Zawsze jednak się witamy, czasem spotykamy na podium i konferencjach prasowych.

Kto jest w Finlandii bardziej popularny: Pan czy Janne Ahonen?

- Janne. Zdecydowanie on. Bo jest starszy i odniósł więcej sukcesów.

A co się z nim dzieje teraz? Wygrał Turniej Czterech Skoczni, był liderem PŚ, a teraz ma problemy z zajęciem miejsca na podium czy nawet pierwszej szóstce.

- Nie wiem, co się dzieje. Skoki to taka dyscyplina. Jednego dnia skaczesz super, bardzo daleko i nikt nie wie, dlaczego. Drugiego dnia skoki są fatalne i też nikt nie wiem, dlaczego.

Od kilku miesięcy trenerem fińskich skoczków jest Tommi Nikkunen. Jaka jest różnica między nim, a jego poprzednikiem, Miką Kojonkoskim?

- Właściwie żadna. Pracują podobnie. Może Kojonkoski, ze względu na wiek, miał większy autorytet. Dystans między nami a Nikkunenem jest dużo mniejszy, ale nie kwestionujemy jego fachowości.

Jak wygląda Pana życie w Finlandii?

- Normalnie. Nie jesteśmy tak popularni, jak hokeiści czy piłkarze, czy choćby kierowcy Formuły 1. Nikt mnie nie rozpoznaje na ulicy czy w sklepie, nie rozdaję co chwila autografów.

Ile Pan zarabia?

- Mam stypendium - tysiąc euro miesięcznie plus to, co wywalczę na skoczni. Za medale mistrzostw świata nawet nie pamiętam, jakie są nagrody.

Starcza Panu na życie?

- Pewnie. Jakoś da się przeżyć. My skoczkowie mało jemy (przez twarz Fina przemknęło coś, jakby uśmiech... A może to był tylko cień).

Ma Pan mieszkanie, samochód?

- Mieszkam z kolegą, płacimy po połowie. Jeżdżę fordem focusem, którego kupiłem od innego kolegi, także skoczka, Ville Kantee.

Co zrobi Pan z medalami?

- Mam w domu specjalną gablotkę. Niewielką, ale trzy jakoś się zmieszczą. A już dwa, to na pewno.

Pana rekord długości lotu to 224,5 m. Chciałby Pan kiedyś skoczyć 300 m?

- Marzę o tym. Naprawdę uwielbiam latać. Postęp jest we wszystkim cały czas i mam nadzieję, że doczekam czasu, że skocznia oraz sprzęt będzie na takim poziomie, że będzie można latać tak daleko. Ja nie boję się tego, to cudowne uczucie. Zresztą skoków w ogóle się nie boję. Ale to może dlatego, że nigdy nie miałem poważniejszych upadków?

A co by Pan robił, gdyby nie był skoczkiem?

- Nie wiem. Pewnie bym się jeszcze uczył, studiował.

Jaki wybrałby Pan kierunek? Prawnik, lekarz, ekonomista?

- Nie umiem sprecyzować, ale na pewno najłatwiejszy!

Trener Finów Tommi Nikkunen o Hautamaekim:

Jest bardzo cichy, spokojny i małomówny, o czym przekonaliście się chyba podczas wywiadu. Rzeczywiście zawsze wygląda na smutnego, mało się uśmiecha, bo taki ma charakter. On po prostu jest perfekcjonistą, szalenie dużo od siebie wymaga, chce wciąż być lepszy i lepszy. Ma ogromne aspiracje i nawet, kiedy skoczy rewelacyjnie, nie cieszy się, bo uważa, że mógł polecieć dalej. Czy ma poczucie humoru? Chyba tak. Mówię chyba, bo rzadko robi z tego użytek.

Wierzę w to, że może zdobyć złoty medal na średniej skoczni w piątek. Ale faworytem numer jeden jest Adam Małysz.

not. rb

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.