Dlaczego Adam Małysz przestał wygrywać?

Engelberg - piętnasty; Oberstdorf - trzynasty. W osiem dni kibice ogarnięci małyszomanią spotkali się z czymś, co wydawało się niemożliwe, ale - nie ma co się oszukiwać - prędzej czy później nastąpić musiało. To oczywiście żaden koniec Adama Małysza, ale jest jasne, że nikt nie ma monopolu na wygrywanie - piszą Roboert Błoński i Michał Pol.

Rok temu jechał na Turniej Czterech Skoczni po pierwszy, historyczny, triumf we wszystkich czterech konkursach. W to, że wygra klasyfikację generalną, nikt nie wątpił. Ale na przełomie roku 2001/2002 nastąpiło pierwsze zetknięcie z porażkami tego, który przyzwyczaił wszystkich do zwycięstw. Już wtedy musieliśmy pisać, czy dzieje się coś złego. Ciężko było wyjaśnić, czemu Małysz nie wygrywa, czemu nie odskakuje rywalom jak wcześniej. Tym bardziej że trenerzy i doktorzy polskiej ekipy uspokajali, że problemów nie ma. Słowo "kryzys" w ogóle nie chciało im przejść przez gardło. W końcu powiedzieli, choć z trudem: "Adam ma pewną obniżkę formy", ale zaraz po tych słowach, nawet bez nabrania oddechu, dodawali: "chwilową".

A co się dzieje teraz?

Po pierwsze - to już było

Dwa lata temu Adam wygrał Puchar Świata, zdobył mistrzostwo i wicemistrzostwo świata. Po zimie przyszło lato. I Adam też, obojętnie czy w Europie, czy w Azji, wygrywał. Triumfował w letniej Grand Prix. Przyszła zima, olimpijski sezon 2001/2002. Małysz zaczął, jak skończył - od sześciu zwycięstw w pierwszych dziewięciu konkursach - i już pod koniec grudnia mógł właściwie przyjmować gratulacje za zdobycie drugiego z kolei PŚ. Przewagę miał ogromną, a Sven Hannawald nie zbliżył się do niego na odległość większą niż kilkadziesiąt punktów.

Po wspaniałych skokach przyszło zachwianie na Turnieju Czterech Skoczni. Teraz jakby sytuacja się zaczynała powtarzać. Małysz od początku wydawał się mocny. To, że nie wygrywał, jakoś potrafiliśmy zrozumieć. Bo w pierwszych konkursach Polak zawsze był w pierwszej szóstce. Czyli - w tym roku pierwsza szóstka; w poprzednim - same niemal zwycięstwa.

Coś załamało się na TCS. Wtedy Małysz przestał wygrywać, teraz - na razie tylko raz i miejmy nadzieję, że więcej się to nie powtórzy (choć gwarancji nie daje nawet trener Apoloniusz Tajner) - wypadł poza pierwszą dziesiątkę.

I rok temu, i teraz obniżka formy - czy kryzys - zaczęła się na skoczniach niemieckich i austriackich.

Po drugie - siły już nie te

Małysz w ostatnich latach był chyba najbardziej eksploatowanym skoczkiem na świecie. Jeździł niemal na każde zawody, podczas gdy przerwy w startach mieli absolutnie wszyscy. Startował i w zimowym Pucharze Świata, i w letnim. Zimowe zawody odpuścił raz - tuż przed olimpiadą nie pojechał do Japonii, ale tam - oprócz Austriaków - nie startował nikt z czołowych skoczków z Europy. No i nie wystąpił poprzedniej zimy w mistrzostwach Polski w Wiśle. Był chory.

Tego lata Adam nie poleciał do Japonii. Nie miał szans na pokonanie Widhoelzla w letniej GP, więc zawody odpuścił. Słusznie. Przeciążone kolano nie wytrzymało. Przerwa, tak potrzebna na relaks, odpoczynek, oddech, trwała trzy tygodnie. Ale, niestety, niewiele dała. Ammann upadł na głowę rok temu w grudniu w Willingen. Nie skakał kilka tygodni i w Salt Lake City zdobył dwa złote medale olimpijskie. Na Małysza ta przerwa nie wpłynęła tak kojąco. Może dlatego, że nie była w trakcie sezonu? A jeszcze teraz, po zawodach w Engelbergu, niepotrzebnie zupełnie - choć wszyscy teraz mówią inaczej - wystartował w mistrzostwach Polski. Potraktował trzy skoki na Wielkiej Krokwi jak trening. Ale i tak każdy skok to dla zawodnika wielki stres.

Te kilkanaście miesięcy nieustannych skoków spowodowało, że w próbach Adama nie ma już takiego błysku, z jakim wygrywał, jakim zachwycał. Psychicznie nie jest źle, w tym sezonie rozmawia z dziennikarzami częściej i chętniej niż wcześniej. Nauczył się żyć z popularnością. Ale moc w nogach już nie taka sama, odbicie nie tak dynamicznie, idealne trafianie w punkt nie tak automatyczne jak wcześniej. To właśnie efekt przemęczenia.

Po trzecie - rywali masa

Jeśli ktoś myślał, że Małysz wygrywać będzie zawsze i bez przerwy, mylił się. W żadnej dyscyplinie to niemożliwe, a tym bardziej w skokach. Przyzwyczajenie to druga natura człowieka, a już kiedy przyzwyczai się do czegoś radosnego, trudno od tego odejść. Tak samo jest teraz z nami.

A przecież rywale Małysza mogli miesiącami patrzeć, jak wygrywa z nimi, kiedy chce, i to w stylu największego mistrza. Austriacy, Niemcy, Finowie, Japończycy czy Norwegowie nie zapomnieli, jak się skacze. Szok wywołany przez Polaka trwał i tak bardzo długo, ale przecież Schmitt, Hannawald, Hoellwarth czy Ahonen nie mogli za długo odstawać. Do tego każdej zimy dochodzi przynajmniej kilku młodych skoczków, o których śmiało można mówić "objawienia". Teraz są to Austriacy Morgenstern, Kofler czy Hafele. Wcześniej byli kolejni Finowie i Niemcy... A Małysz wciąż jest sam.

Tyle miesięcy radę dawał. Teraz nie, choć wciąż pokonanie go jest bardzo trudne. Hannawald, Hoellwarth czy Ahonen wydają się być piekielnie mocni. Pytanie, czy w tym momencie są jeszcze w zasięgu Adama, jest - na razie - bez odpowiedzi. Choć więcej wskazuje na "nie" niż na "tak".

Po czwarte - Adam jest wyjątkowy

Pisząc o rywalach, trzeba wspomnieć o warunkach do treningu. Wszędzie w Europie skoczni jest kilkadziesiąt, w Polsce - kilka. Skoczków - kilkanaście tysięcy; w Polsce - kilkudziesięciu (seniorów). Konkurencji pod żadnym względem nie wytrzymujemy z nikim na świecie, kto chce się liczyć w skokach. Nie mamy "taśmy produkcyjnej", jak obrazowo mówi Apoloniusz Tajner, na której masowo pojawiają się zawodnicy zdobywający punkty Pucharu Świata. Dlatego jasne było, że po pewnym czasie rywale "dogonią i, niestety, przegonią" Małysza.

Adam jest wyjątkiem, fenomenem. Dlatego nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle się pojawi jego następca.

Po piąte - co robić?

Czekać, ściskać kciuki. I wciąż kibicować Małyszowi, który jest wielki. Żaden polski sportowiec nie dostarczył nam żadnej zimy tylu wzruszeń, radości i satysfakcji. Teraz, kiedy jest mu trudniej, najłatwiej jest zapomnieć. Ale to chyba niemożliwe. Wszyscy - Małysz, trenerzy, doktorzy, dziennikarze, kibice - dostajemy teraz lekcję pokory i cierpliwości. Tak jak nauczyliśmy się żyć z małyszomanią, tak teraz trzeba spróbować dostosować się do miejsca szóstego, dziesiątego czy piętnastego.

Nie mając na skoki Małysza wpływu, pamiętajmy o tym, co było, zaciśnijmy zęby i bez złości, psioczenia, machania rękami, czekajmy na to, co się zdarzy. A gdzie jest powiedziane, że Małysz już nigdy nie wygra. Wielcy skoczkowie potrafią wrócić na szczyt.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.