Tomasz Surdel: Z zapartym tchem

Tomasz Surdel: Z zapartym tchem

- Wyobraź sobie - przed każdym startem masz świadomość, że najmniejszy błąd może kosztować cię bardzo dużo - poważną, czasem nieodwracalną kontuzją. Ba! Skończyć się może nawet śmiercią. I mimo że masz kolegów, którzy potwornie się połamali, że widziałeś te śmiertelne wypadki, ruszasz w dól. I starasz się jechać jak najszybciej, pędzić jak najbliżej bramek, jak najostrzej wchodzić w zakręty. W napięciu czekasz na muldy, które niemal miażdżą ci kolana, na skoki, które wręcz nie pozwalają ci oddychać... Nie wiem, czy ktoś, kto nigdy nie jechał na nartach z prędkością sięgającą 150 km/godz., jest w stanie to zrozumieć. Zrozumieć tą fascynację. Im trasa jest trudniejsza, tym bardziej czekasz na start na niej, na zmierzenie się z nią. Ja zawsze przez cały rok z niecierpliwością czekałem właśnie na start w Wengen i Kitzbühel. I po każdym udanym zjeździe byłem tam szczęśliwy. Nie trzeba wcale wygrać, samo pokonanie góry jest wielką satysfakcją - starał się mi tłumaczyć wielokrotny pogromca obu stoków, legendarny austriacki mistrz Franz Klammer. Starałem się zrozumieć, ale... nigdy nie jechałem na nartach z prędkością zbliżającą się nawet do 100 km/godz. Za to za każdym razem, gdy staję na mecie w Wengen, mam w uszach potworny trzask łamanych kości Francuza Adriena Duvillarda, który kilka lat temu w tym miejscu omal nie stracił życia. Także wciąż widzę kilkunastometrowy krwawy ślad na śniegu, który zostawił tu za sobą rozerwany przez siłę upadku Austriak Gernot Reinstadler. I choć nie do końca wciąż rozumiem, dlaczego narciarze kilka razy w roku narażają własne życie, to jednak jestem wobec nich pełen admiracji. Tak jak miliony narciarskich fanów...

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.