Pozycja Świątek na świecie ją uratowała. Ale nie tak jak wszyscy myślą

Paweł Wilkowicz
Coraz więcej sportowców wpada na nieświadomym dopingu, bo laboratoria mają superczuły sprzęt. Ale dowieść czystych intencji jest trudno. Idze Świątek pomogło, że jako liderka WTA jest często testowana - pisze Paweł Wilkowicz, redaktor naczelny Viaplay.

Zacznijmy od wszystkich pechów Igi Świątek. Pech pierwszy, podstawowy: zanieczyszczona partia leku. Nie suplementu diety, a leku. Do niedawna sportowcy żyli w przekonaniu, że ryzykowne jest branie suplementów diety, bo ich produkcja jest wolną amerykanką, ale leki nie grożą nieświadomym zażyciem czegoś, czego nie ma na ulotce, bo standardy produkcji są wyśrubowane. To już przestaje być aktualne. Nie dlatego że standardy produkcji leków się obniżyły. To standardy czułości sprzętu w laboratoriach antydopingowych poszły w górę.

Zobacz wideo Zamieszanie wokół Igi Świątek. "To zostało bardzo dziwnie zakomunikowane"

Niektóre z laboratoriów mają tak czuły sprzęt, że wykrywają już absurdalnie małe stężenia substancji (absurdalnie - ze względu na potencjalne działanie zakazanej substancji w takim stężeniu). Jak mówią w antydopingowym świecie, dziś niektóre laboratoria wykryją nawet kropelkę substancji rozpuszczoną w olimpijskim basenie. To oznacza, że - jak pokazały sprawy Jannika Sinnera (wykryto u niego jedną miliardową grama clostebolu na mililitr) i kajakarki Doroty Borowskiej - pozytywne wyniki testów na niektóre substancje są już możliwe nawet po kontakcie skóry z dłonią osoby, która wtarła zakazaną substancję, albo po wmasowywaniu takiego leku psu. Oznacza to też, że łowcy dopingu zaczynają wykrywać takie zanieczyszczenia leków, których nie wychwytują kontrole jakości w branży farmaceutycznej. Takie przypadki zdarzały się już na rynku farmaceutycznym Francji, Czech, teraz padło na lek polskiej produkcji.

Pech drugi: próbka Igi, z 0,05 ng/ml, czyli z pięcioma pikogramami trimetazydyny na mililitr, trafiła do laboratorium w Montrealu, słynącego z superczułej aparatury.

Wreszcie pech trzeci: chodziło o zanieczyszczenie właśnie trimetazydyną, za którą można dostać nawet cztery lata dyskwalifikacji (przy świadomym zażyciu, za nieświadomie grożą maksimum dwa). To środek zakazany od 10 lat, zwany wcześniej w naszym światku antydopingowym "polskim meldonium", bo był tu popularny, a działa podobnie jak właśnie meldonium, na którym kiedyś wpadła Maria Szarapowa. Trimetazydyna jest na liście zabronionych, bo moduluje metabolizm. A dokładnie: wpływa na pracę mięśnia sercowego, przestawiając organizm na produkowanie energii z glukozy, a nie z kwasów tłuszczowych. Domyślne ustawienie naszych organizmów to produkcja z kwasów tłuszczowych. Ale produkcja z glukozy wymaga mniej tlenu, co choremu z niedokrwionym sercem przynosi ulgę, a sportowcowi może poprawiać wytrzymałość.

Trimetazydyna jest sławna i źle się kojarzy. Za zażycie trimetazydyny łyżwiarka Kamila Walijewa straciła olimpijskie złoto z 2022 roku i dostała cztery lata zawieszenia. To werdykt o nieświadomym zażyciu trimetazydyny przez całą grupę chińskich pływaków jest w centrum trwającej obecnie wojny między Światową Agencją Antydopingową a amerykańską agencją antydopingową. A w całkiem świeżym tenisowym przypadku Czeszka Nikole Bartunkova została za trimetazydynę skazana na pół roku dyskwalifikacji.

Dlaczego zatem Iga dostała tylko miesiąc? Bo w całym tym nieszczęściu miała też sporo szczęścia. Choć to był akurat ten przypadek szczęścia trochę jak z filmowego cytatu: trzeba umieć sobie takie szczęście zorganizować.

Jako zawodniczka z absolutnej światowej czołówki Iga jest bardzo często testowana. I próbka, w której wykryto zakazaną substancję, trafiła się między dwoma badaniami, w których nic zakazanego nie wykryto. Dzięki temu udało się zawęzić okno czasowe, w którym trimetazydyna mogła się dostać do organizmu Igi, do zaledwie 10 dni, i dzięki temu łatwiej trafić na trop zanieczyszczonej melatoniny. Do tego Iga miała udokumentowane i okoliczności zażycia, i to, że zażywa melatoninę od dawna, kupuje taką, która jest dopuszczona jako lek (melatoninę można też kupić jako suplement), więc miała prawo sądzić, że nie ma tu ryzyka. Sprawa Bartunkowej, tenisistki, której życiowym osiągnięciem jest trzecia setka rankingu WTA, była trudniejsza i mniej oczywista: tam były dwa przypadki wykrycia trimetazydyny przedzielone jednym testem czystym, co mocno skomplikowało poszukiwanie źródła substancji. I co istotniejsze, w przypadku Bartunkowej źródłem zanieczyszczenia był suplement diety, a nie lek. To jest dla wymierzających karę okoliczność znacznie mniej łagodząca. Każdy sportowiec biorący suplement musi być świadomy radykalnie większego ryzyka zażycia czegoś nieujętego w ulotce ze składem niż w przypadku leku. Dlatego Bartunkowej zaproponowano pół roku zawieszenia i Czeszka tę karę przyjęła. A Idze Świątek wymierzono karę miesiąca.

Świątek przyjęła tę propozycję (cały opis sprawy i uzasadnienie International Tennis Integrity Agency tutaj). Przyjęła ją, choć to nie jest całkowite uniewinnienie. Można powiedzieć, że w przypadku Igi wykryto winę w śladowym stężeniu: chodziło głównie o to, że melatonina nie wszędzie jest uznawana za lek, jest dostępna np. w Polsce bez recepty i że co do zasady jej rynek jest mniej uregulowany, dlatego Iga zawsze mogła np. upewnić się, że jej partia leku była przetestowana na obecność czegoś zakazanego, albo sama zamówić taki test.

Iga najwyraźniej uznała, że kara jest tak niska, że nie warto odwoływać się do Trybunału Arbitrażowego ds. Sportu (CAS), jak robią sportowcy niezgadzający się z werdyktami. Przygotowywanie się do postępowania przed CAS byłoby bardziej dolegliwe niż ten miesiąc dyskwalifikacji, z którego ponad trzy czwarte Polka już odcierpiała, bo opuściła turnieje w Azji.

Oczywiście, w przypadku sportsmenki z taką pozycją jak Iga główną dolegliwością nie jest zakaz grania przez miesiąc. Główną jest nadszarpnięcie dobrego imienia. I pewnie największe ze wszystkich szczęść Igi w tym nieszczęściu polegało na tym, że dziś, po takich przypadkach jak Jannika Sinnera (jego sprawa nie jest zakończona, bo Światowa Agencja Antydopingowa skorzystała z prawa odwołania się do CAS, do czego ma prawo również w przypadku Świątek i każdego innego przypadku, jeśli uzna, że są kontrowersje) albo sprawie Doroty Borowskiej leczącej klostebolem psa, co niemal kosztowało ją start w igrzyskach, publiczność jest już dość oswojona z tym, że przybywa w walce z dopingiem przypadków skrajnie niejednoznacznych. Przybywa uniewinnień lub kar symbolicznych, a tłumaczenie "na psa", które kiedyś zostałoby wyśmiane, dziś da się poprzeć dowodami analitycznymi, które są przyjmowane przez sędziów. Zresztą, bardzo podobną wpadkę-nie wpadkę po leczeniu psa klostebolem miała wysoka rangą działaczka Międzynarodowej Unii Kolarskiej, której wyszedł pozytywny wynik testu podczas wyścigu amatorskiego.

Wystarczy spojrzeć na sprawy Igi i Nikoli Bartunkowej. Te same substancje, podobna argumentacja, wśród dowodów podobnie kosztowne badania włosów (w nich najdłużej utrzymują się ślady zażycia substancji, więc to bardzo skuteczny sposób dowodzenia czystych intencji, ale też kosztowny, jedno badanie to nawet do trzech tysięcy euro). A jednak werdykt tak różny. Wytłumaczenie racjonalne brzmi: bo przy dobieraniu wysokości kary za nieświadome zażycie (przypomnijmy, maksymalnie można za takie nieintencjonalne zażycie trimetazydyny dostać nawet dwa lata dyskwalifikacji) ocenia się przede wszystkim to, jak bardzo sportowiec dowiódł w postępowaniu, że ograniczał ryzyko nieświadomego zażycia czegoś zakazanego. Ale czy gdyby Iga nie była Polką, łatwo byłoby się przebić z wytłumaczeniem racjonalnym? Czy może, tak jak bywało w dyskusjach o Sinnerze, padałoby: "wiadomo, numer, 1 to mu się udało, X za taki sam przypadek dostał rok".

Więc warto pamiętać, i to nie tylko, gdy sprawa dotyczy swoich, a nie obcych, że coraz rzadziej zdarza się w walce z dopingiem "taki sam przypadek". Zamiast czarno-białego "brał-nie brał" coraz częściej trafia się: "wziął nieświadomie, potrafi-nie potrafi tego sensownie wytłumaczyć". I to się szybko nie zmieni, bo nie widać sposobu na wyjście z klinczu spowodowanego przez superczułe sprzęty w laboratoriach. Tak, coraz trudniej o pewność, że zanieczyszczony nie jest nawet lek. Tak, wykrywane stężenia bywają tak małe, że trudno mówić o jakimś działaniu wspomagającym takiej zakazanej substancji. Ale najłatwiejsze rozwiązanie, czyli np. wprowadzenie progów stężenia dla substancji, które dziś są zakazane w każdym stężeniu, uchyliłoby mocno furtkę dla tych, którzy chcą oszukiwać i stosować mikrodawkowanie. Więc już chyba lepiej, gdy od czasu do czasu tłumaczyć się muszą nawet ci, którzy mieli czyste intencje. I nawet jeśli są dobrem narodowym.

Więcej o: