Świątek zrobiła to dużo lepiej niż Sabalenka. A różnica była gigantyczna

Dominik Senkowski
Iga Świątek pokonała Barborę Krejcikovą 4:6, 7:5, 6:2 w pierwszym meczu grupowym WTA Finals 2024. Polka walczyła nie tylko z Czeszką, ale i własnymi słabościami. Po złym początku weszła na wyższy poziom, co trzeba szczególnie docenić, gdy przypomnijmy sobie jak po powrocie na kort wyglądała niedawno Aryna Sabalenka.

To mógł i był bardzo trudny start w Turnieju Mistrzyń 2024 dla Igi Świątek. Polka zmagała się z licznymi obciążeniami. Wracała do touru WTA po dwóch miesiącach nieobecności, rozgrywała pierwszy mecz pod wodzą nowego trenera Wima Fissette’a, który zastąpił Tomasza Wiktorowskiego. W Rijadzie broni tytułu, jaki wywalczyła dokładnie rok temu w Cancun, spotkanie z Barborą Krejcikovą to był też jej pierwszy występ po spadku z pierwszej pozycji w rankingu. 

Zobacz wideo Iga Świątek wybrała nowego trenera. "Jestem bardzo podekscytowana"

Wygrać w takich okolicznościach to wielka sztuka  

W tych okolicznościach nie było łatwo zaprezentować swój najlepszy tenis. Zwłaszcza że WTA Finals to turniej dla najlepszych tenisistek świata. Tam nie ma słabszych przeciwniczek. Co prawda Świątek w pierwszym meczu trafiła na teoretycznie najsłabszą z możliwych, ale pamiętajmy wciąż, że Czeszka to tegoroczna mistrzyni wielkoszlemowa z Londynu. Nawet jeśli przed Rijadem przegrała cztery z ostatnich pięciu pojedynków, nadal drzemie w niej olbrzymi potencjał, co udowodniła w pierwszym secie. 

Przy stanie 4:6, 0:3 wielu mogło już skreślać Polkę. Niewiele układało się w jej grze, brakowało ogrania meczowego, co też nie mogło w żaden sposób dziwić. Stąd tyle błędów, złych decyzji taktycznych, rozregulowany forhend. Przypominała Jelenę Rybakinę, która dzień wcześniej z Jamine Paolini również wygladała nieprzekonująco, a podobnie jak Polka nie rywalizowała w rozgrywkach od US Open. A jednak Świątek w najtrudniejszym momencie podniosła się - w przeciwieństwie do Rybakiny. Uczyniła to w stylu jeszcze bardziej efektownym niż Aryna Sabalenka kilka miesięcy temu.

Białorusinka jest dziś liderką rankingu, wygrała niedawno turnieje w Cincinnati, Nowym Jorku i Wuhan. Uznawana jest słusznie za główną faworytkę tegorocznego WTA Finals. Mało kto jednak pamięta, że jej powrót na najwyższy poziom zajął trochę dłużej niż jeden set. Przed Cincinnati, gdy Świątek występowała wtedy na igrzyskach w Paryżu, Sabalenka żmudnie cierpiała na korcie, walcząc o obudowę dyspozycji. 

W Waszyngtonie męczyła się najpierw z 63. na świecie Kamilą Rachimową, by dwa dni później odpaść po słabym występie z Marie Bouzkova (49. WTA). Białorusinka popełniała wówczas mnóstwo błędów, również brakowało jej rytmu po tym, jak przez miesiąc pauzowała z powodu kontuzji barku. Nie zagrała z tego powodu na Wimbledonie, robiąc sobie przerwę od startów przez lipiec.

W kolejnym turnieju w Toronto została zatrzymana nadzwyczaj łatwo przez Amandę Anisimową. Amerykanka (36. WTA) ma papiery na dobre granie, ale od lat prześladują ją kontuzje, stany depresyjne. Tymczasem w Kanadzie zwyczajnie zdominowała Arynę Sabalenkę. Sabalenkę, która po powrocie do damskiego touru potrzebowała aż dwóch turniejów, by wskoczyć na wyższy poziom. Po Toronto błysnęła w Cincinnati i od tamtej pory utrzymuje równą dyspozycję. 

Odzyskać radość z gry 

Iga Świątek w przeciwieństwie do Aryny Sabalenki nie miała czasu na przetarcie, a wracała po dwukrotnie dłuższej przerwie, a także po zmianie trenerskiej. W tych wymagających warunkach zaprezentowała się znakomicie. Skoro bowiem przy tylu trudnościach Polka potrafiła ostatecznie zwyciężyć z Krejcikovą, to aż strach myśleć jak zagra w meczu, w którym od początku pokaże pełnię swojego potencjału.

Czy nastąpi to już w kolejnym starciu we wtorek w Rijadzie? Tego dziś nie wiemy, bo nie należy od razu z góry zakładać, że wygrana nad Barborą Krejcikovą daje gwarancję końcowego triumfu w WTA Finals. Za wcześnie na podobne przewidywania. Niedzielny triumf pozwala jednak wierzyć kibicom, że Polka jest na dobrej drodze do odzyskania tego, czego jej najbardziej brakowało - i sama to przyznawała - radości z gry.

Więcej o: