Sloane Stephens była kiedyś światowym numerem 3, a dziś jest numerem 39. We francuskim turnieju była rozstawiona z numerem 6, a Linette wśród rozstawionych się nie znalazła i prawda jest taka, że mało kto spodziewał się po niej tak dobrego grania i awansu do finału.
Linette to jeszcze przez chwilę numer dopiero 60. Dopiero, bo przecież trochę ponad rok temu była 19. Wtedy miała najlepszy czas w karierze, wtedy dotarła do półfinału wielkoszlemowego Australian Open. A teraz ona wygrała cztery mecze z rzędu (cztery rundy prowadzące do finału w Rouen) i czegoś takiego dokonała dopiero po raz od stycznia ubiegłego roku.
We wrześniu 2023 roku Linette przeszła cztery rundy turnieju WTA 250 w Kantonie i - jak teraz w Rouen - dało jej to finał. Tamten mecz o tytuł, z Chinką Wang, Polka wyraźnie przegrała, 0:6, 2:6. Teraz zagrała siódmy finał w karierze (wszystkie w imprezach rangi WTA 250) i choć nie zdobyła trzeciego tytułu, to spisała się naprawdę dobrze.
Linette mocno weszła w ten finał - była ofensywna, zagrała kilka kończących uderzeń, ale prowadziła tylko po pierwszym gemie. Już przy wyniku 1:1 Stephens ją przełamała, a jeszcze łatwiej i szybciej zrobiła to na 4:1. W tamtym momencie wyraźnie widzieliśmy, że to Amerykanka ma więcej luzu, pewności i że to raczej jest jej dzień, a nie dzień Polki. Po zaledwie 32 minutach "raczej" nawet chcieliśmy usuwać z poprzedniego zdania. Tylko tyle potrwał pierwszy set - Linette od stanu 1:0 przegrała już wszystkiego gemy do końca. Zbyt szybkiego końca.
Po siódmym przegranym gemie z rzędu Linette przegrywała już 1:6, 0:1 i wyglądała niedobrze. Do tego stopnia, że Dawid Celt, a więc jej były trener, razem z Bartoszem Ignacikiem, zaczął się niepokoić jej mową ciała. Kilkanaście minut później komentatorzy Canal+ Sport byli pełni dumy i nadziei. Jak my wszyscy! To dzięki temu, że Linette wygrała pięć gemów z rzędu, w tym dwa przy serwisie Stephens. A przy wyniku 1:6, 5:1 była już blisko odrobienia strat, wyrównania.
Trudno powiedzieć, jak to Polka zrobiła, ale wróciła do tego grania, które pokazała w pierwszym gemie. Po przestoju, jaki kosztował ją utratę seta, znów włączyła dobry, odważny, ofensywny tenis. "No Magda! Tak właśnie trzeba!" - zachwycał się Celt, gdy Polka broniąc break pointa przy stanie 1:6, 4:1 poszła do siatki i skończyła punkt efektowną akcją. "Rewelacyjnie się ogląda takie punkty, brawo!" - dodawał kapitan reprezentacji Polski w Billie Jean King Cup.
Linette wygrała drugą partię, pokazując dużo dobrego tenisa, ale w decydującym secie jednak lepsza była faworytka. Stephens wytrzymała tę rolę i wywalczyła swój ósmy w karierze tytuł WTA (na 11 finałów).
Faworytką była nie tylko dlatego, że kiedyś wygrała US Open (2017) i była w finale Roland Garros (2018) oraz - co już padło na początku - że była w top 3 światowego rankingu. Na pewno większe szanse miała w jakiejś mierze dzięki przewadze psychologicznej. A tę zbudowała i ogólnie większymi osiągnięciami od Linette, i tym, że wygrała wszystkie trzy wcześniejsze mecze z Polką. Z drugiej strony wszystkie te spotkania odbyły się dawno - w 2015, 2016 i 2019 roku. Może więc Polka nawet dokładnie nie pamiętała, że nie wygrała w nich ani jednego seta. Ale Amerykanka miała jeszcze dwie przewagi: po pierwsze ona lepiej niż Polka radzi sobie na kortach ziemnych. I po drugie: ona generalnie lepiej sobie radzi w ostatnim czasie.
Co prawda Stephens też nie gra wybitnego sezonu, dla niej to był też pierwszy w tym roku finał, ale jednak do tego finału ona doszła z bilansem 14 wygranych i dziewięcu przegranych meczów w 2024 roku. A to wyraźnie lepszy bilans niż 9:10 Polki.
Obie finalistki swoje bilanse znacznie podreperowały w ostatnich dniach, ale i tu więcej ważyły zwycięstwa Stephens. Bo o ile Linette świetnie wypadła w Rouen w półfinale, pokonując po trzysetowej batalii (6:1, 4:6, 6:2) rozstawioną z trójką Kalininę, o tyle Stephens pokazała się z jeszcze lepszej strony, pewnie wygrywając 6:3, 6:2 z numerem dwa tej imprezy, czyli z Garcią. A w ćwierćfinale równie gładko - 6:2, 6:2 - odprawiła rozstawioną z czwórką Yuan. Dodać można jeszcze jej wcześniejsze 6:3, 6:2 z Karoliną Pliskovą, byłą numer 1 światowego rankingu, która w tym turnieju była dziewiątą najwyżej notowaną zawodniczką (47 WTA).
Z Linette Stephens nie wygrała aż tak łatwo, ale po ostatniej piłce widzieliśmy, że dla Polki to żadne pocieszenie. Linette siadła na swoim miejscu i czekając na ceremonię wręczenia nagród, patrzyła w jeden punkt. A w oczach chyba miała łzy.
Przegranym finałem Linette jest rozczarowana. Ale to nie zmienia faktu, że ostatni tydzień może odmienić Polce ten sezon. Ona na turniej w Rouen przyjechała z dorobkiem zaledwie pięciu wygranych meczów w 2024 roku. A jej 60. miejsce w rankingu WTA jeszcze cały czas dawało jej miejsce w wirtualnej stawce singlistek kwalifikujących się na igrzyska, ale świetnie, że swoją sytuację Magda wyraźnie poprawiła.
Cztery zwycięstwa i awans do finału w Rouen pozwolą Linette awansować w poniedziałkowym rankingu WTA na 48. miejsce. Żeby zagrać w singlu na paryskich igrzyskach, 10 czerwca, czyli dzień po finale Roland Garros, teoretycznie trzeba będzie mieścić się w top 56 rankingu. Praktycznie wystarczy być nieznacznie dalej. To dlatego, że każdy kraj będzie mógł wystawić maksymalnie cztery zawodniczki, a dziś przed Linette jest osiem Amerykanek, siedem Czeszek oraz po pięć Chinek i Ukrainek. A zatem już z tego grona w turnieju singlistek na igrzyskach nie zagra dziewięć bardzo dobrych zawodniczek.
Linette w najbliższym czasie będzie broniła punktów za trzecie rundy w Madrycie i Rzymie, za drugą rundę w Strasburgu i za pierwszą w Roland Garros. Można liczyć, że swój olimpijski cel zrealizuje. Zwłaszcza że w jej grze coś ewidentnie drgnęło - widzieliśmy to. Przyjemnie było też patrzeć, jak na poturniejowej ceremonii Linette już się uśmiecha, jak jest zadowolona z dobrej roboty.
Dzięki dobrej postawie w Rouen Linette nie tylko awansuje w światowym rankingi, ale też wróci na drugie miejsce w rankingu najlepszych tenisistek z Polski. Bezkonkurencyjna pozostaje Iga Świątek, która jest światową numer 1. Natomiast Linette awansując z miejsca 60. na 48. przeskoczy Magdalenę Fręch, która w poniedziałek przesunie się z miejsca 52. na 51.
W poprzedni weekend Fręch razem ze Świątek walczyły dla Polski w meczu w Biel ze Szwajcarią w Billie Jean King Cup, a Linette pierwszy raz od dawna w reprezentacji zabrakło. Nieważne czy stało się tak z powodów prywatnych, rodzinnych, jak podawano, czy może po prostu dlatego, że Linette chciała pojechać do Rouen już kilka dni przed turniejem, żeby się jak najlepiej przystosować do mączki wysypanej w hali i żeby zawalczyć o jak najlepszy wynik. Liczy się efekt. A ten jest taki, że znów możemy być spokojniejsi o to, że trzy Polki zobaczymy w olimpijskim turnieju singlistek.