- W Janku porażki chwilę zostają, ale to jest bardzo twardy gość. Mam nadzieję, że po wygraniu Wielkiego Szlema o tym przegranym spotkaniu zapomni - mówił mi rok temu w Melbourne Mariusz Fyrstenberg, trener Zielińskiego. Wtedy jego zawodnik rzeczywiście był bardzo przygnębiony, choć nigdy wcześniej nie dotarł tak daleko w najbardziej prestiżowej rywalizacji tenisowej na świecie. Opowiadał wtedy, że ma poczucie, iż zawiódł wiele osób. W tym tę, na cześć której zrobił sobie wyjątkowy tatuaż. Teraz można sprawdzić, czy już zapomniał o tamtym meczu - w piątek dołączył do grona triumfatorów imprez wielkoszlemowych. A przy okazji przerwał polską klątwę w tych turniejach.
Przed piątkowym finałem miksta Zieliński cały czas jeszcze myślał o wydarzeniach sprzed 12 miesięcy. Potwierdzają to jego słowa tuż po triumfie, który odniósł razem z Tajwanką Su-Wei Hsieh.
- Super to smakuje. Wrócić po roku i wziąć mały rewanż. Może nie w grze podwójnej, ale w mieszanej. W zeszłym roku bardzo bolało, że nie udało się postawić tej kropki nad i - przyznał 27-latek w rozmowie z reporterem Eurosportu.
Rok temu siedzieliśmy w trójkę w biurze prasowym w Melbourne - Zieliński i dwoje polskich dziennikarzy. Tenisista miał spuszczoną głowę i trzymał w rękach kilka otwartych butelek piwa. To nie była jego forma celebracji - był jeszcze wciąż zły i rozczarowany porażką w dwóch zaciętych setach. Chciał w ten sposób po prostu przyśpieszyć kontrolę antydopingową.
- Ciężko przeżyć to, że byliśmy krok od spełnienia marzeń i się nie udało. Czuję, że wiele osób dziś zawiodłem. Nie byłem w stanie tego zrobić dla taty, który całe życie mnie wspierał i odszedł kilka lat temu - rzucił wtedy samokrytyczny i smutny. Jego ojciec zmarł 29 kwietnia 2019 roku. Datę tę ma wytatuowaną na przedramieniu.
Jak na razie ubiegłorocznego sukcesu odniesionego w parze z Hugo Nysem nie powtórzył. Wciąż gra razem z Monakijczykiem, z którym spotkali się pierwszy raz trzy lata temu w finale w Metz, ale wówczas byli rywalami. Zieliński partnerował wtedy Hubertowi Hurkaczowi, z którym przyjaźni się od dawna i zawsze docenia jego wsparcie.
- Ma duży udział w tym moim "wyskoku" w tourze. Zagraliśmy razem trzy turnieje - zdobyliśmy jeden tytuł i dotarliśmy do półfinałów prestiżowych turniejów ATP rangi 1000 i 500. Bez Hubiego nie wiem, gdzie bym był. Na pewno byłoby o wiele ciężej - nie kryje Zieliński.
Z Nysem zaczął grać wiosną 2022 roku. Monakijczyk jest tym spokojnym, Polak - tym impulsywnym, któremu zdarza się zniszczyć rakietę podczas meczów, by dać upust emocjom. Połączyli siły, choć obaj mieli wtedy niskie notowania w światowym rankingu deblowym (starszy o pięć lat Nys był poza top 40, a Zieliński poza "70"), ale wspólnie stopniowo je poprawiali. Po finale w Melbourne sprzed roku tenisista z Warszawy awansował na 15. pozycję.
Po tamtym występie mieli słabszy okres - przez pierwsze miesiące przeważnie szybko odpadali z dużych turniejów i nieraz dokładali starty w challengerach. Największym błyskiem w dalszej części sezonu był majowy triumf w tysięczniku w Rzymie, dzięki któremu Zieliński zadebiutował w czołowej dziesiątce listy ATP (najwyżej był siódmy). W drugiej części roku dołożyli obronę tytułu w Metz, finał w Bazylei, półfinał w Winston-Salem czy ćwierćfinał US Open, a obecny zaczęli od półfinału w Adelajdzie. Ale to było za mało, by zachować miejsce w ścisłej czołówce. Obecnie Polak jest 17. rakietą świata wśród deblistów, a od poniedziałku powinien plasować się ok. 25. lokaty.
O ile partnera deblowego zawodnicy specjalizujący się w tej konkurencji wybierają zwykle na dłuższy okres czasu, to w mikście bardzo często dochodzi do nieplanowanych z wyprzedzeniem współprac. Tak też było teraz z Zielińskim i 38-letnią Hsieh. On, lecąc do Melbourne, nie myślał zbytnio o grze mieszanej. Wcześniej startował w Wielkim Szlemie w tej konkurencji cztery razy, z czterema różnymi partnerkami i za każdym razem odpadał w meczu otwarcia.
- Zgłosiłem się więc teraz właściwie dla zabawy i by zobaczyć, jak będzie. Szukałem partnerki do ostatniego dnia, dosłownie ostatniej chwili. Trafiliśmy na siebie dzięki liście poszukujących. Kiedy zobaczyłem tam nazwisko Su-wei, to pomyślałem: "To właściwie może być najlepsza partnerka, jaką miałem. Spróbujmy" - wspominał Polak.
Weteranka z Tajwanu to była liderka rankingu deblistek, która miała już przed tym turniejem na koncie sześć tytułów wielkoszlemowych w grze podwójnej kobiet. Dzięki piątkowemu sukcesowi wywalczyła pierwszy w mikście. Bilans Biało-Czerwonych w finałach w tej konkurencji był dotychczas mało optymistyczny - 0-5. Zieliński więc nie tylko zdobył pierwszy wielkoszlemowy tytuł w karierze, ale także zapisał się w historii krajowego tenisa.
- Od wczoraj dostawałem wiele wiadomości i statystyk dotyczących przegranych wcześniej przez Polaków finałów miksta. Były tam nawet piłki meczowe. Zaczęło mi się kręcić w głowie dziś, gdy prowadziliśmy wysoko w super tie-breaku i sytuacja zaczęła się nieco wymykać spod kontroli. Musieliśmy bronić meczbola. Pomyślałem wtedy: nie chcę być kolejnym gościem, który znów miał swoje szanse. Przed wyjściem na rozgrzewkę Su-Wei powiedziała mi, że jest specjalistką od przełamywania klątw, więc podziękowania dla niej za uporanie się z tą polską dotyczącą finałów w grze mieszanej - podsumował żartobliwie 27-latek, który wraz z Hsieh pokonał w decydującym meczu Amerykankę Desirae Krawczyk i Brytyjczyka Neala Skupskiego 6:7 (5), 6:4, 11-9.
Zielińskiemu zaś komplementów nie szczędzi Fyrstenberg, który pracuje z nim od czterech lat. - Widzę, jak z tygodnia na tydzień się poprawia. Tam, gdzie były kiedyś słabości, zaczynają być mocne strony. W szatni mówi się o nim inaczej. Każdy wie, jak jest mocny psychicznie, a to bardzo ważne. Jest najmłodszym tenisistą w pierwszej trzydziestce rankingu deblistów, to także bardzo dobry prognostyk - zwrócił uwagę na antenie Eurosportu.
Tenisista brał kiedyś udział w treningach obecnego kapitana reprezentacji Polski w Pucharze Davisa i jako młody zawodnik korzystał już z cennych rad będącego wtedy u szczytu kariery "Frytki". Dlatego też po powrocie z USA, gdy podjął decyzję o skupieniu się na deblu, zaproponował mu współpracę w roli szkoleniowca. A za ocean udał się, by nadal grać w tenisa, bo w pewnym momencie ze względów finansowych stanął przed wyborem - studia w Stanach Zjednoczonych lub koniec kariery. Bardzo ciężko było mu bowiem przebić się na początku seniorskiej rywalizacji i źle znosił to psychicznie.
- Byłem juniorem z top 30, a potem nagle ze świata turniejów wielkoszlemowych, jedziesz na najmniejsze turnieje, do tzw. piekła tenisowego. Egipt, Turcja, Tunezja - imprezy z pulą nawet 10 tys. dol. Nie zarabiasz żadnych pieniędzy, chyba że wygrasz turniej, to może wychodzisz na zero. A ja maksymalnie przechodziłem rundę, może dwie w singlu, a w deblu docierałem do półfinału czy finału. To była męka - wspominał mi rok temu.
Uderzyło go też to, że zamiast grać - jak dotychczas - przeciwko dobrze znanym sobie zawodnikom w podobnym wieku, to trafiał na rywali niemal dwukrotnie starszych od niego. - Nagle grasz z 35-latkiem, który przyjeżdża z żoną i dwójką dzieci, by zarabiać pieniądze, a ty masz 18-19 lat i nie wiesz za bardzo, co się dzieje. Jedziesz do Egiptu, grasz z miejscowym, oszukują cię co piłkę, nie wiesz, jak zareagować. Masz dosyć grania. Bardzo ciężko się przebić przez te najniższe rangi - relacjonował.
I dodał, że dodatkowym utrudnieniem jest sytuacja, gdy nie ma się zbyt dużych zasobów finansowych i premia z każdego turnieju warunkuje najbliższą przyszłość.
- W młodszych latach płacą rodzice, więc jak nie jesteś z bogatszej rodziny, to jest to bardzo trudne. Nie ma na początku sponsorów, więc praktycznie wszystko samemu trzeba sobie opłacić. Tym bardziej kiedy ceny prądu rosną, to trenowanie zimą w Polsce jest hardcorowe, o ile nie masz dostępu do lepszych kortów w klubie. To trochę siedzi w głowie, że jak nie zrobisz wyniku teraz, to nie będziesz miał pieniędzy na następny turniej. A jak go nie zagrasz, to nie awansujesz w rankingu. Wrócisz do domu na 3-4 tygodnie i musisz samemu zacząć zarabiać, bo w tym wieku rodzice już nie chcą dokładać cały czas do twojego "widzimisię tenisowego" - opowiadał Zieliński.
On też - jak mający w dorobku dwa tytuły wielkoszlemowe w deblu Łukasz Kubot - w dzieciństwie wstawał bardzo wcześnie, by dotrzeć na treningi.
- Całe dzieciństwo jeździłem tramwajami, autobusami i rowerem. Zima, lato. Nie byłem wożony przez rodziców, bo pracowali. Nie brałem taksówek, bo nas nie było na to stać. Trening o godz. 6-7 rano, potem szkoła i znów trening. Czasem byłem tak zmęczony, że wsiadałem do autobusu z rowerem, bo nie byłem w stanie jechać na nim. Ale uważam, że to mnie ukształtowało jako człowieka. To, co teraz osiągnąłem, nie zostało mi dane, tylko zapracowałem sobie na to ciężko i zbieram tego plony - podsumował.
W USA spędził 3,5 roku na Uniwersytecie Georgii. Przez długi czas taką ścieżkę kariery w profesjonalnym tenisie postrzegano jako ryzykowną, bo oznaczała przerwę w występach w zawodowym tourze. Ale Zieliński zaznacza, że w jego sytuacji było to dobre wyjście, bo zapewniało wsparcie finansowe i dobre warunki do treningu. Docenia też fakt, że zyskał wykształcenie. Żałuje jedynie, że dopiero później zaczęto myśleć o zmianach, które pozwalają na połączenie tenisa college'owego z zawodowym. On, mimo wysokich notowań w tenisie juniorskim, musiał zaczynać potem od zera.
Przed podjęciem decyzji o przenosinach do USA radził się jeszcze Marcina Matkowskiego, którzy przeszedł kiedyś taką drogę. Fyrstenberg dostrzega więcej wspólnych elementów o swojego tenisisty i byłego partnera deblowego.
- Janek tak samo lubi prowokacje, karmi się tym na korcie. To showman. I tak jak Marcin w najważniejszych momentach gra najlepszy tenis. To pokazuje, że jest naprawdę dobry - argumentował w naszej rozmowie sprzed roku.
Z Matkowskim Zieliński ma jeszcze więcej wspólnego - obaj nie lubią porannego wstawania i są fanami amerykańskiego sportu. Jaki jeszcze jest mistrz gry mieszanej Australian Open 2024? Zdaniem "Frytki" to bardzo skromny chłopak i wielki profesjonalista.
- Bardzo dużo od siebie oczekuje. Myślę, że jutro wstanie i będzie rozmawiał o tym, co jeszcze musimy poprawić. I to jest super, ale mam nadzieję, że da mi te dwa dni luzu - rzucił z uśmiechem po wygranym finale miksta na antenie Eurosportu kapitan Polaków w Pucharze Davisa.