Relacja między Novakiem Djokoviciem i wimbledońską publicznością jest bardziej skomplikowana niż mogłoby się wydawać, biorąc pod uwagę jego sukcesy. Roger Federer, który wygrał ten turniej w męskim singlu rekordowe osiem razy, może tam liczyć na dożywotnie uwielbienie. Serb, który w niedzielę może wyrównać osiągnięcie Szwajcara, z różnych względów ma w Londynie łatkę "tego złego".
Debata dotycząca najwybitniejszego tenisisty w historii z możliwością wyboru spośród trzech opcji w postaci Djokovicia, Rafaela Nadala i Federera trwa w najlepsze od kilku już lat i zapewne szybko się nie skończy. Bo choć na papierze ostatnio na pierwsze miejsce - głównie za sprawą wywalczenia 23. rekordowego w męskim singlu tytułu wielkoszlemowego - wysunął się Serb, to wielu wciąż zgłasza tu jakieś "ale". Z pewnością zaś na pierwszym miejscu 36-latka nie postawiłaby publiczność Wimbledonu.
Końcówka trzeciego seta półfinału - przy stanie 4:5 Djoković psuje pierwsze podanie, a na trybunach słychać brawa. 36-latek w odpowiedzi też uderza wtedy ręką w rakietę, jakby ironicznie dziękując za ten gest. Chwilę potem wygrywa tego gema i udaje, że ociera łzy, uśmiechając się przy tym wymownie i mówiąc coś pod nosem. Na późniejszej konferencji prasowej pada pytanie o te tarcia z publicznością i emocje z tym związane.
- Sama miłość. To sama miłość. Sama miłość i akceptacja - kwituje z uśmiechem Djoković.
Nie było to nic nowego. Podczas jego meczu ćwierćfinałowego pojawiło się buczenie i małe prowokacje. Frustracja wieloletniego lidera światowego rankingu przybrała na sile zwłaszcza na koniec trzeciego seta. Wówczas po ostatniej wygranej akcji przyłożył palec do ucha, pokazując kibicom, czy docenią jego grę tak, jak wcześniej doceniali jego rywala.
Publiczność na Wimbledonie zwykle słynie z największej dbałości o maniery i takt spośród wszystkich turniejów wielkoszlemowych, ale nie w przypadku Djokovicia. Z rozmów z dziennikarzami z różnych krajów wynika, że przyczyn tej niechęci do wybitnego tenisisty jest co najmniej kilka. Jedna z nich dotyczy zaś wydarzeń, kiedy 36-latek był dzieckiem.
- Próbowałem wyjaśnić tę sprawę i kilkakrotnie - m.in. od autora książki o Djokoviciu - słyszałem, że znaczenie ma tu wojna w byłej Jugosławii. Amerykanie prowadzili wtedy w mediach kampanię przeciwko Serbom i pod koniec lat dziewięćdziesiątych wszyscy ich nie cierpieli. Kiedy więc Djoković pojawił się na arenie międzynarodowej, to był postrzegany przez Amerykanów jako "ten zły", choć nie miał nic wspólnego z wojną. A Brytyjczycy są bardziej podobni do Amerykanów niż do innych Europejczyków - opowiada Sport.pl duński dziennikarz Rasmus Larsen.
Czy Brytyjczycy rzeczywiście tak mocno przejęli to nastawienie? Zdaniem Kazimierza Mochlińskiego tak. - Wielka Brytania wielokrotnie była oskarżana o bycie "pieskiem Ameryki", miała stanowić specjalne połączenie przez Atlantyk. Nie tylko politycznie, lecz także ekonomicznie. Bycie Serbem nie zawsze było najłatwiejsze w związku z tą wojną - zaznacza dziennikarz będący korespondentem "Sportu" w Londynie, który współpracuje też z brytyjskimi mediami.
Tenisista w przeszłości nie unikał wypowiadania się na temat polityki, gdy nawiązywał do sytuacji Kosowa. W styczniu głośno zrobiło się o jego ojcu, który podczas Australian Open zrobił sobie na terenie kompleksu kortów zdjęcie z kibicami, którzy trzymali rosyjskie flagi. Te były tam zakazane ze względu na wojnę w Ukrainie. Djoković tłumaczył wtedy, że jego ojciec został zatrzymany wtedy w pośpiechu przez fanów i nie zauważył, że to rosyjskie flagi.
W Melbourne jest bardzo liczna społeczność serbska i po każdym z 10 triumfów 36-latka tam wielka grupa jego rodaków hucznie świętuje. Problem powstał w ubiegłym roku. W związku z pandemią COVID-19 od tenisistów wymagano szczepienia (z pojedynczymi wyjątkami), a Djoković był temu przeciwny. Poleciał mimo to na antypody z zaświadczeniem bycia ozdrowieńcem, ale ostatecznie został odesłany przez władze Australii. Mieszkańcy tego kraju musieli się wówczas mierzyć z bardzo surowymi ograniczeniami i niektórzy niechętnie patrzyli na sprowadzanie do ich ojczyzny tenisistów z całego świata. Serb stał się trochę twarzą tej trudnej sytuacji.
- Ogółem w Melbourne ze względu na liczne grono Serbów ma on dużo większe poparcie niż w innych krajach, ale wtedy Australijczycy byli na niego wkurzeni. Mówiono wtedy o nim "No-vac" (od vaccination - szczepionka) - relacjonuje Mochliński.
Wydaje się, że publiczność z Wimbledonu za złe ma Djokoviciowi przede wszystkim coś zupełnie innego. A powód ten zdaniem moich rozmówców wpływa też na postrzeganie tego zawodnika na całym świecie. Naruszył bowiem rywalizację Federera z Nadalem.
- Wszyscy ją uwielbiali, była jak idealny mecz. Nie było tak żadnych tarć, klasa, piękne zagrania - wspomina Larsen.
Potwierdza to Mochliński. - Roger był szalenie popularny, Rafa również cieszył się ogromną sympatią. A jak są ulubieńcy, to trzeba też mieć kogoś po drugiej stronie, wroga - tłumaczy.
A najbardziej naraził się cztery lata temu. Wówczas w finale Wimbledonu po niemal pięciu godzinach gry pokonał Federera 7:6, 1:6, 7:6, 4:6, 13:12. Szwajcar miał dwie piłki meczowe i był to jego ostatni występ w meczu o tytuł londyńskiej imprezy.
- Mówiono wtedy, że 95 procent publiczności była za Rogerem. Ale to nieprawda - za nim było 99 procent - zaznacza Mochliński.
Jak dodaje, innym powodem niechęci wobec Djokovicia jest fakt, że był też rywalem Andy'ego Murraya w finale Wimbledonu 2013. Bardzo mocno było wyczuwalne wieloletnie oczekiwanie na sukces Brytyjczyka w tej imprezie i Serb był ostatnią, najważniejszą przeszkodą na drodze do spełnienia marzenia. Tym razem Szkotowi udało się ją pokonać - wygrał w trzech setach.
Larsen stwierdza w pewnym momencie, że Djoković może liczyć raczej na więcej miłości ze strony kibiców w Paryżu. Tamtejsze korty są jednak z kolei królestwem Nadala, 14-krotnego triumfatora Roland Garros.
- Tak, ale Djoković wygrał tam kilka razy, a do tego płynnie mówi po francusku, co tam jest bardzo cenione. Dopingują go więc, choć oczywiście bezsprzecznie numerem jeden jest Nadal. Dalsza kolejność to jednak Djoković i dopiero potem Federer - wskazuje Larsen.
Słowa Duńczyka potwierdza David Loriot z dziennika "L'Équipe". - Djoković na pewno dużo zyskuje w oczach paryskiej publiczności dzięki mówieniu po francusku. To się zmieniło. W młodości gorzej się zachowywał. Kiedyś za bardzo drażniły jego duma i brak pokory. To kontrastowało z zachowaniem Nadala i Federera. Teraz, kiedy nie ma w turnieju Rafy, kibice dopingują Serbowi. Ale ostatnio w półfinale byli za Carlosem Alcarazem - zaznacza.
Z 20-letnim Hiszpanem Serb zmierzy się też w niedzielnym finale. Czy można się spodziewać, że londyńska publiczność w zdecydowanej większości wesprze Alcaraza?
- Trudno powiedzieć, bo im dłużej Djoković tu gra i wygrywa, to zaczyna też być tu ceniony. Kibice szanują go też już tutaj. Ale lubią też wspierać tych, którzy nie są faworytami. Djoković musiał się przyzwyczaić, że jak trybuny nie były pełne kibiców Federera, to były pełne kibiców Nadala. Ludzie zachwycali się też ich stylem gry i także dlatego ich dopingowali. Jeśli Alcaraz zagra tak jak w półfinale i będzie szaleć na korcie z uśmiechem na twarzy, to trudno mu będzie nie kibicować. Ale z drugiej strony Djokovicia taka sytuacja mobilizuje, używa tego jako motywacji. Już to tutaj pokazywał - przypomina Mochliński.