Magda Linette to 19. tenisistka światowego rankingu WTA, która właśnie czeka na swój pierwszy mecz turnieju WTA 1000 w Madrycie. W styczniu była rewelacją wielkoszlemowego Australian Open - dotarła do półfinału. Później w żadnym turnieju nie osiągnęła spektakularnego sukcesu. A kilka dni temu na Facebooku zamieściła szczery, poruszający wpis.
Magda Linette: Faktycznie to się we mnie zbierało jakiś czas. Myślę, że każdy ma wzloty i upadki, a my - tenisiści - jesteśmy jak otwarte książki, które każdy może czytać. Bo na korcie jesteśmy sami i nasze emocje widać, one często są na wierzchu. Widać je tym lepiej, gdy wchodzimy na wyższy poziom i jesteśmy coraz częściej pokazywani przez telewizje. Oczywiście będąc na tym poziomie dostaje się więcej pochwał, ale negatywnych komentarzy też jest coraz więcej. To wszystko, co napisałam, chciałam ładnie ubrać w słowa już od kilku miesięcy. Australia była świetnym czasem [w styczniu Magda dotarła do półfinału wielkoszlemowego Australian Open, osiągając w ten sposób największy sukces w karierze - red.]. Był hype, pierwszy raz w życiu aż tak mi wszystko wychodziło. No ale zaraz po Australii nie było już aż tak dobrze. Od razu mówię, że w mojej opinii nie było aż takiej tragedii, ale mimo wszystko nie było mi łatwo pogodzić wyników z własnymi oczekiwaniami. Po Australian Open miałam je bardzo wysokie. A i wy wszyscy zaczęliście na mnie patrzeć inaczej. Dwa ostatnie, nieudane mecze w Kazachstanie dały mi więcej do myślenia i w końcu zdecydowałam się to wszystko napisać.
- Oczywiście, że ten mecz zabolał mnie szczególnie. Był pierwszy, otwierał spotkanie Polska - Kazachstan. Punkt ode mnie był bardzo potrzebny i czułam ogromną odpowiedzialność za to, że mi nie wyszło. Dla mnie gra w reprezentacji jest ogromnie ważna. Nie udało mi się ponieść drużyny i było mi z tym bardzo źle. Reprezentacji poświęcam się w pełni, mimo że lata już nie te, że podróże męczą i często brakuje czasu na odpoczynek i na odpowiednie przygotowanie.
- Ja do tego podchodzę bardzo poważnie i myślę, że związek również. Każdy chce, żebyśmy byli w finałach. Mamy ogromny potencjał - w pełnym składzie jesteśmy jedną z najgroźniejszych drużyn świata. A w teamie, który ma i umiejętności, i naprawdę fajny vibe, jest ogromna siła. Bardzo bym chciała, żebyśmy tę dziką kartę dostali, bo naprawdę ciąży mi występ z Kazachstanu. Trzymam kciuki i jeśli tylko mogłabym pomóc w jakichś negocjacjach, to chętnie pomogę.
- Tak, jest tego więcej, ale staram się takich rzeczy nie czytać. Po latach jestem mądrzejsza i umiem omijać hejt. Co nie znaczy, że on nie jest problemem. Mecze tenisa można obstawiać na całym świecie i to nie tylko rozgrywki światowej czołówki, ale też wyniki turniejów na niższym poziomie. Przez to ludzie regularnie dają upust złości. Najtrudniej po Australian Open jest mi z tym, że za spektakularną porażkę jest teraz uznawany taki przegrany przeze mnie mecz, o którym wcześniej na pewno nikt by nie powiedział, że to spektakularna porażka. A wyraźnie czuję, że dziewczyny podchodzą do mnie inaczej - te najlepsze są maksymalnie skoncentrowane, bo wiedzą, że muszą na mnie uważać, a te z gorszym rankingiem nie mają nic do stracenia i grają przeciw mnie na luzie. Nie jest lekko, ale generalnie uważam, że sobie radzę. Że nie jest źle. Mimo wszystko moje wyniki są dużo lepsze niż w zeszłym roku i wcale po Australii aż tak strasznie nie spadły.
- I nie sądzę, żeby coś takiego mogło się zdarzyć. Ale perspektywa się zmienia - kiedyś faktycznie moją dużą porażką byłoby coś takiego, ale teraz już moich problemów w turniejach WTA 250 [niższa ranga wobec turniejów WTA 500, WTA 1000 i wielkoszlemowych] pewnie mało kto się spodziewał. A miałam je, bo niżej notowane dziewczyny grały na luzie, wiedząc, że w ten sposób mogą spróbować mnie ograć. Wiele uwierzyło, że być może i one dojdą tak wysoko, jak ja. Ale mój poziom nie spadł, naprawdę jestem w niezłej formie i chociaż było kilka przegranych spotkań, to podchodzę do swojego grania optymistycznie, bo widzę, jaką jakość mam na treningach, wiem, że jestem zdrowa, i nawet te mecze, które grałam w Miami i wcześniej w Meridzie już mi pokazały, że znów jestem blisko najlepszych.
- Ha, ha, jednak Linkin Park!
- Jeszcze więcej pretensji do siebie miałam w Meridzie. Rebecca Peterson zawsze była dla mnie wyjątkowo trudną przeciwniczką, bo zupełnie nie pasuje mi jej styl gry, a z kolei jej mój styl bardzo odpowiada. Zagrała bardzo dobrze, ale przegrana z rywalką znacznie niżej notowaną mocno mnie zabolała [wtedy Szwedka była 140. w rankingu WTA, a Magda była 21. i w Meksyku grała rozstawiona z numerem 1 - red.]. To był mój pierwszy turniej po Australian Open, tam miałam wobec siebie największe oczekiwania i tam było pierwsze zderzenie z rzeczywistością. Zrozumiałam, że będzie trudno.
- Ha, ha, ha, zawsze mówiłam, że nie mam talentu do selfie. No i wyszło, jak wyszło. Gafę zauważyłam dopiero jak już zdjęcie się poniosło.
- Z bardzo dużym, ale na szczęście wpisy z Australian Open niosły się dużo bardziej.
- Zazwyczaj gramy turnieje w klubach tenisowych, w których na co dzień trenują zawodnicy i zawodniczki, a więc są szatnie dla kobiet i dla mężczyzn. A kiedy w klubie odbywa się damski turniej, to korzystamy ze wszystkich szatni, bo jest nas bardzo dużo. Akurat w Meridzie dostałam kluczyk do szafki w męskiej części i - jak widać - nawet nie zwróciłam na to uwagi.
- Rozmyślałam długo na ten temat. I mimo wszystko wyszło mi, że wciąż mam te same rutyny - wstaję, jem śniadanie, robię długą rozgrzewkę przed treningiem, gram pierwszy trening, idę się wykąpać, jem obiad, idę zrobić rozgrzewkę przed drugim treningiem, później po treningu jest ogólnorozwojówka, fizjoterapia, kolacja i spanie. I codziennie to wszystko powtarzam, każdy dzień jest taki sam.
- O to chodzi. Nawet jak przelatuję z miejsca na miejsce, to ja te miejsca już znam i wszędzie widzę te same twarze, bo ze mną przelatują wciąż ci sami ludzie. Trochę inne są dni medialne i dni wolne. Ale ich mam mało. Dominuje monotonia. Ale oczywiście widzę i drugą stronę medalu - że budzę się w pięknych miejscach, że wciąż robię to, co lubię.
- Na pewno. Miałam 12 lat, gdy zaczęłam wyjeżdżać z kraju. Teraz aż 90 proc. roku spędzam poza granicami Polski, ale od najmłodszych lat wyjeżdżałam bardzo dużo. Jako 14-latka miałam już intensywny kalendarz. Wychodzi, że podróżuję bez przerwy od 16-17 lat.
- Prawda, że sporo się działo i że to wszystko było niezwykle miłe. Świetnie jest poczuć się docenionym. I poznać ludzi, których wcześniej widziało się tylko w telewizorze. Ale ja sobie zrobiłam tylko parę takich dni. Chyba dokładnie dwa. Ludzie odebrali mnie świetnie, bardzo ciepło, jednak czułam, że za długo nie mogę się tym cieszyć. I wróciłam do swojego świata, do treningów, do tych dni, które dobrze znam. Wróciłam do rutyn i trzymam się ich, bo one mnie dowiozły do tego sukcesu. One mi pokazały, że działają. I na nich będę dalej bazowała.
- Grając w Australii nie miałam świadomości, żę w Polsce ludzie zainteresowali się mną tak bardzo. Do głowy by mi nie przyszło, że nagle stanę się rozpoznawalna. A tu w samolocie, którym wracałam do siebie na Florydę po tych dwóch dniach aktywności w Polsce, mogąc wybrać przekąskę, poprosiłam o czekoladę. Dodam, że leciałam LOT-em i polska pani stewardessa spełniając moją prośbę rzuciła: "Naprawdę?! Pani bierze coś takiego?! No nigdy bym nie powiedziała!". Poczułam ten osąd i zrozumiałam, że muszę bardziej uważać.
- Muszę. I to nie dlatego, że każdy sobie wyobraża, że muszę być na ścisłej diecie, więc będę. Nie, nie jestem, bo nie byłabym wtedy szczęśliwa. Próbowałam i to nie działa - jestem zła, jak nie dostanę swojej czekolady! Ale muszę mieć zachowany zdrowy balans i mam. Staram się dbać o duszę - a czekolada jest dla duszy - ale choć ciężko trenuję i spalam mnóstwo kalorii, to wiem, że mogłabym szybko utyć, bo mam do tego predyspozycje.
- Trochę tak. Chociaż po Australian Open poświętowałam z bliskimi trochę inaczej. Zaprosiliśmy większą grupę osób na kolację, na steki. W Australii mają bardzo dobre, to był fajny wybór i bardzo fajna nagroda.
- Wiem, wiem - i mam ciekawą angedotę! To był rok 2015. Grałam mój pierwszy Wimbledon i w meczu z Kurumi Narą skontuzjowałam się w trzecim, decydującym secie, prowadząc 3:1. Wywróciłam się, próbowałam grać, ale przy 3:4 skreczowałam, zapłakana zeszłam z kortu, a następnego dnia wracałam do Poznania z Londynu. Miałam przesiadkę w Warszawie i tam już z daleka zobaczyłam charakterystyczne, długie, proste blond włosy pani Maryli. Podeszłam dyskretnie bliżej, żeby się upewnić czy to ona, później razem jechałyśmy busem, trochę ją też obserwowałam w trakcie lotu. Aż nagle, na koniec, już w Poznaniu, słyszę za sobą jej głos: "Przepraszam, czy pani Magda?". Obróciłam się, nie wiedząc czy ona naprawdę mówi do mnie. Zazwyczaj podróżuję z torbą ze sprzętem i jestem ubrana na sportowo, ale wtedy zdałam bagaż, nie miałam rakiet, ubrałam się ładniej, więc trudniej było mnie rozpoznać. Widziałam, że ludzie się zaczęli dziwić i pytać, kto to jest, że pani Maryla do niej podchodzi, ha, ha. I przysłuchiwali się, jak pani Maryla mówiła, że oglądała mój mecz i jest jej tak bardzo przykro, ale ma nadzieję, że szybko wyzdrowieję i ona dalej będzie mi kibicowała. Było mi niesamowicie miło! Przecież ja wtedy dopiero się przebijałam do głównych turniejów wielkoszlemowych. Byłam naprawdę wniebowzięta, że ktoś taki mnie zna.
- Zdecydowanie! Takie wsparcie jest bardzo miłe.
- Jest parę osób - już od dłuższego czasu bardzo mocno mi kibicuje Piotr Gąsowski. Uwielbiam człowieka! Od dziecka oglądałam go w różnych rolach, a teraz osobiście się przekonuję, jaka to jest pozytywna dusza. Uwielbiam też nasz kontakt z Remigiuszem Mrozem. Osobiście się nie poznaliśmy, ale przeczytałam wszystkie jego książki i mamy świetną komunikację przez social media - jest bardzo zabawnie, uwielbiam jego poczucie humoru! W ogóle social media są wspaniałe pod tym względem, że skracają drogę do ludzi. Taki Tomasz Lis przez lata był dla mnie twarzą, którą oglądałam codziennie w wiadomościach, a nagle został człowiekiem, który ogląda moje mecze i komentuje moją grę.
- To jest w sporcie najfajniejsze, gdy rywalizacja jest zdrowa. Wychodzimy na kort i zawsze chcemy wygrać, ale poza kortem możemy mieć z kimś dobre relacje. A nawet się przyjaźnić jak my z Jessiką Pegulą.
- Można tak powiedzieć, bo mieszkamy bardzo blisko siebie i wiele razy trenowałam u niej w domu, a ona tam, gdzie ja trenuję. Często też razem spędzamy czas.
- Tak, u mnie w ogóle nie ma takiego myślenia. Nie ma na to czasu. Po przyjeździe do Madrytu moje dni wyglądają tak, że mam po 20-30 minut czasu wolnego, a poza tym skupiam się tylko na pracy. Poza tym mi w Madrycie zawsze grało się ciężko, więc nie mam specjalnie wygórowanych oczekiwań akurat na ten turniej. Z drugiej strony już wiem, że czuję się tu znacznie lepiej niż w poprzednich latach. Czuję dużo większą kontrolę nad tym, jak gram. Do tego jestem zdrowa. Może więc to wszystko złoży się na fajny wynik? Ale na pewno będę się skupiała tylko z meczu na mecz. I mam nadzieję, że w ten sposób uda mi się tu wygrać kilka meczów.
- Po pierwsze jestem za pokojem - to jest dla mnie niesamowicie ważne. Ale jestem też zdecydowanie za tym, żeby odpolitycznić sport. Wiem, że właśnie jest tworzony protokół, który będzie restrykcyjny i powie co można, a czego nie można. Mam nadzieję, że dzięki temu już nie będzie więcej kontrowersyjnych sytuacji.
- Cały czas uważam, że sport trzeba trzymać jak najdalej od polityki, a więc zamiast podejmować polityczne decyzje, ludzie sportu powinni się skupić na tym, jak pomagać Ukrainie. Ja osobiście bardzo chcę się w to angażować: czasowo, finansowo i fizycznie. Na tyle, na ile tylko będę mogła. Uważam, że tym, co ja mogę zrobić, jest zaangażowanie się w pomoc ofiarom wojny, ludziom, którzy stracili najbliższe osoby. Będę się starała zrobić to, co jest w mojej mocy. Zawsze można zrobić więcej i mam nadzieję, że będę mogła być tego częścią.
- Na samym początku grałam ze wstążką, ale ja mam zawsze wewnętrzną rozterkę, czy pomagając komuś powinnam o tym mówić. Kiedy pomagam, to nie oczekuję niczego w zamian. Staram się pomagać - i finansowo, i fizycznie, ale nie do końca lubię wstawiać to na media społecznościowe. Frustruje mnie, że pomoc wydaje się kroplą w morzu, że nie można zrobić więcej. Ale dalej próbuję i będę próbować. Na tyle, na ile potrafię. Tylko że nie będę o tym za dużo opowiadała. Tak mam od zawsze. Kiedyś pomagałam Drużynie Szpiku i też o tym nie mówiłam. Wiem, że to też jest ważne, ale nie czuję się komfortowo ze wstawianiem takich informacji. Rozumiem, że ktoś czuje inaczej, absolutnie nie mam nic przeciwko temu, ale ja w środku nie czułabym się z tym dobrze. Dlatego tego nie robię.
- Dokładnie o to chodzi. Tak jest mi lepiej wobec siebie.
- Mamy otwartą rozmowę o tym, co według nas mogłoby i powinno zostać zrobione. Na bazie tych rozmów powstaje teraz projekt nowych restrykcji. Później będzie nam przedstawiony, my wyrazimy opinię, ale to w ich gestii będzie czy coś zmienią, dodadzą, ujmą - na ile będą się liczyli z naszymi głosami. My nie mamy żadnej decyzyjności, tylko opiniujemy.
- Mnóstwo pytań o to dostaję! Aż się dziwię, ha, ha!
- Czasami mam takie momenty, że myślę o pierdołach. Jak każdy. I nagle coś takiego po prostu przychodzi mi do głowy. Identycznie było z biedronką. Zobaczyłam ją na treningu, zdałam sobie sprawę z tego, ze to po angielsku ladybug i zaczęłam o to zadawać pytania Markowi [Gellardowi, trenerowi głównemu] i Ianowi Hughesowi [drugiemu trenerowi], a w końcu uznałam, że z tego będzie fajny tweet [Magda zastanawiała się czy po angielsku samiec biedronki nie powinien się nazywać sirbug]. Tak jak z tych dinozaurów. Zawsze mówiłam, że mam dziwne poczucie humoru!
- Dziękuję.
- Bardziej niż kiedykolwiek wierzę, że to realne. Bo byłam blisko, w półfinale. Przeszłam wreszcie bardzo wiele etapów, do których wcześniej nie dochodziłam, bo przez lata trzecia runda była dla mnie magiczną barierą. Fajnie, że byłam w drugim tygodniu turnieju wielkoszlemowego i nie tylko byłam, ale poszłam parę kroków dalej. Chcę to powtarzać, chcę jak najczęściej być w drugich tygodniach [to co najmniej czwarta runda - red.] i dalej, bo widać, że kiedy dochodzi się dalej, to już wszystko jest możliwe.
- Roland Garros jest dla mnie o tyle trudnym turniejem, że mogą się mocno zmienić warunki, gdy przyjdzie deszcz. Pamiętam, że w takich warunkach grało mi się tam ciężko. Ale z drugiej strony z Paryża mam świetne wspomnienia, bo pokonałam tam Ash Barty, która wcześniej ten turniej wygrała, miałam tam bardzo dobry mecz z Ons Jabeur przegrany, a w poprzednim roku wygrany i to wtedy, kiedy ona była naprawdę w gazie i na mączce wygrywała wszystko. Czyli pokazałam, że mam predyspozycje do gry na mączce. A skoro niedawno w Australii pokazałam, że potrafię też złożyć więcej niż dwa dobre mecze w jednym turnieju wielkoszlemowym, to do tegorocznego Rolanda będę trenowała z przekonaniem, że duże rzeczy są możliwe.
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!