• Link został skopiowany

Magda Linette dostała burę od stewardessy. "Poczułam ten osąd". W końcu zdobyła się na szczere wyznanie

Łukasz Jachimiak
- To się we mnie zbierało. Australia była świetnym czasem, był hype, pierwszy raz w życiu aż tak mi wszystko wychodziło. No ale zaraz po Australii nie było już aż tak dobrze. Nie było mi łatwo pogodzić wyników z własnymi oczekiwaniami. A i wy wszyscy zaczęliście na mnie patrzeć inaczej - mówi Magda Linette w rozmowie ze Sport.pl.
Magda Linette podczas turnieju w Miami, 25 marca 2023 r.
Fot.TIM NWACHUKWU/AFP/East News

Magda Linette to 19. tenisistka światowego rankingu WTA, która właśnie czeka na swój pierwszy mecz turnieju WTA 1000 w Madrycie. W styczniu była rewelacją wielkoszlemowego Australian Open - dotarła do półfinału. Później w żadnym turnieju nie osiągnęła spektakularnego sukcesu. A kilka dni temu na Facebooku zamieściła szczery, poruszający wpis.

Zobacz wideo Historyczny moment dla polskiego tenisa. "Trudno to będzie powtórzyć"

Łukasz Jachimiak: "Nadal czuję, że jestem tym, co reprezentuję na korcie, i że nie mogę popełnić błędu, bo moja wartość zależy od tego jaki osiągnę wynik. Ale nieustannie pracuję nad tym, żeby to zmienić, żeby zrozumieć, że mam prawo mieć gorszy dzień, że mogę mieć słabsze samopoczucie, że sukces zawodowy w ogóle nie świadczy o tym, jaka jestem" - twój facebookowy post sprzed kilku dni jest trochę jak manifest normalności, za którą wszyscy tęsknimy. Długo to w sobie nosiłaś? Bo nie sądzę, że poczułaś to wszystko nagle, powiedzmy po ostatnim przegranym meczu.

Magda Linette: Faktycznie to się we mnie zbierało jakiś czas. Myślę, że każdy ma wzloty i upadki, a my - tenisiści - jesteśmy jak otwarte książki, które każdy może czytać. Bo na korcie jesteśmy sami i nasze emocje widać, one często są na wierzchu. Widać je tym lepiej, gdy wchodzimy na wyższy poziom i jesteśmy coraz częściej pokazywani przez telewizje. Oczywiście będąc na tym poziomie dostaje się więcej pochwał, ale negatywnych komentarzy też jest coraz więcej. To wszystko, co napisałam, chciałam ładnie ubrać w słowa już od kilku miesięcy. Australia była świetnym czasem [w styczniu Magda dotarła do półfinału wielkoszlemowego Australian Open, osiągając w ten sposób największy sukces w karierze - red.]. Był hype, pierwszy raz w życiu aż tak mi wszystko wychodziło. No ale zaraz po Australii nie było już aż tak dobrze. Od razu mówię, że w mojej opinii nie było aż takiej tragedii, ale mimo wszystko nie było mi łatwo pogodzić wyników z własnymi oczekiwaniami. Po Australian Open miałam je bardzo wysokie. A i wy wszyscy zaczęliście na mnie patrzeć inaczej. Dwa ostatnie, nieudane mecze w Kazachstanie dały mi więcej do myślenia i w końcu zdecydowałam się to wszystko napisać.

W Kazachstanie w ramach Billie Jean King Cup reprezentowałaś Polskę i przegrałaś z Jeleną Rybakiną oraz dzień wcześniej z Julią Putincewą. Czy dobrze się domyślam, że szczególnie zabolał cię mecz z Putincewą, bo w nim miałaś piłkę na 5:0 w pierwszym secie, miałaś prowadzenie 5:3, 40:15 przy swoim serwisie, a wypuściłaś te szanse?

- Oczywiście, że ten mecz zabolał mnie szczególnie. Był pierwszy, otwierał spotkanie Polska - Kazachstan. Punkt ode mnie był bardzo potrzebny i czułam ogromną odpowiedzialność za to, że mi nie wyszło. Dla mnie gra w reprezentacji jest ogromnie ważna. Nie udało mi się ponieść drużyny i było mi z tym bardzo źle. Reprezentacji poświęcam się w pełni, mimo że lata już nie te, że podróże męczą i często brakuje czasu na odpoczynek i na odpowiednie przygotowanie.

Chyba mimo waszej porażki możesz mieć w tym roku szansę na jeszcze jedno podejście, bo staramy się o dziką kartę do turnieju finałowego, prawda?

- Ja do tego podchodzę bardzo poważnie i myślę, że związek również. Każdy chce, żebyśmy byli w finałach. Mamy ogromny potencjał - w pełnym składzie jesteśmy jedną z najgroźniejszych drużyn świata. A w teamie, który ma i umiejętności, i naprawdę fajny vibe, jest ogromna siła. Bardzo bym chciała, żebyśmy tę dziką kartę dostali, bo naprawdę ciąży mi występ z Kazachstanu. Trzymam kciuki i jeśli tylko mogłabym pomóc w jakichś negocjacjach, to chętnie pomogę.

Przyznałaś się, że miewasz problemy z odcięciem się od przegranych meczów, a powiedz proszę, jak ludzie reagują, gdy przegrywasz. Czy po Australian Open odzywa się więcej frustratów na przykład z pretensjami, że "przez ciebie" przegrali pieniądze w zakładach bukmacherskich?

- Tak, jest tego więcej, ale staram się takich rzeczy nie czytać. Po latach jestem mądrzejsza i umiem omijać hejt. Co nie znaczy, że on nie jest problemem. Mecze tenisa można obstawiać na całym świecie i to nie tylko rozgrywki światowej czołówki, ale też wyniki turniejów na niższym poziomie. Przez to ludzie regularnie dają upust złości. Najtrudniej po Australian Open jest mi z tym, że za spektakularną porażkę jest teraz uznawany taki przegrany przeze mnie mecz, o którym wcześniej na pewno nikt by nie powiedział, że to spektakularna porażka. A wyraźnie czuję, że dziewczyny podchodzą do mnie inaczej - te najlepsze są maksymalnie skoncentrowane, bo wiedzą, że muszą na mnie uważać, a te z gorszym rankingiem nie mają nic do stracenia i grają przeciw mnie na luzie. Nie jest lekko, ale generalnie uważam, że sobie radzę. Że nie jest źle. Mimo wszystko moje wyniki są dużo lepsze niż w zeszłym roku i wcale po Australii aż tak strasznie nie spadły.

Czy uważasz, że po Australian Open faktycznie poniosłaś jakąś spektakularną porażkę? Dla mnie czymś takim byłby przegrany mecz z kimś, kto jest powiedzmy 200 miejsc rankingowych niżej od ciebie. A czegoś takiego nie było.

- I nie sądzę, żeby coś takiego mogło się zdarzyć. Ale perspektywa się zmienia - kiedyś faktycznie moją dużą porażką byłoby coś takiego, ale teraz już moich problemów w turniejach WTA 250 [niższa ranga wobec turniejów WTA 500, WTA 1000 i wielkoszlemowych] pewnie mało kto się spodziewał. A miałam je, bo niżej notowane dziewczyny grały na luzie, wiedząc, że w ten sposób mogą spróbować mnie ograć. Wiele uwierzyło, że być może i one dojdą tak wysoko, jak ja. Ale mój poziom nie spadł, naprawdę jestem w niezłej formie i chociaż było kilka przegranych spotkań, to podchodzę do swojego grania optymistycznie, bo widzę, jaką jakość mam na treningach, wiem, że jestem zdrowa, i nawet te mecze, które grałam w Miami i wcześniej w Meridzie już mi pokazały, że znów jestem blisko najlepszych.

Zróbmy prosty test - powiedz czy ostatnio śpiewasz częściej Linkin Park czy Adele, a ja będę wiedział czy przez ten czas byłaś raczej zadowolona, czy wkurzona.

- Ha, ha, jednak Linkin Park!

To kiedy śpiewałaś lub krzyczałaś najgłośniej? Po Putincewej?

- Jeszcze więcej pretensji do siebie miałam w Meridzie. Rebecca Peterson zawsze była dla mnie wyjątkowo trudną przeciwniczką, bo zupełnie nie pasuje mi jej styl gry, a z kolei jej mój styl bardzo odpowiada. Zagrała bardzo dobrze, ale przegrana z rywalką znacznie niżej notowaną mocno mnie zabolała [wtedy Szwedka była 140. w rankingu WTA, a Magda była 21. i w Meksyku grała rozstawiona z numerem 1 - red.]. To był mój pierwszy turniej po Australian Open, tam miałam wobec siebie największe oczekiwania i tam było pierwsze zderzenie z rzeczywistością. Zrozumiałam, że będzie trudno.

Z Meridy wyjechałaś z bolesnym zderzeniem z rzeczywistością, ale masz też stamtąd selfie roku!

- Ha, ha, ha, zawsze mówiłam, że nie mam talentu do selfie. No i wyszło, jak wyszło. Gafę zauważyłam dopiero jak już zdjęcie się poniosło.

A poniosło się mocno. Czy to twój post w social mediach z największym zasięgiem?

- Z bardzo dużym, ale na szczęście wpisy z Australian Open niosły się dużo bardziej.

Jak w ogóle do tego doszło, że zapozowałaś na tle pisuarów? Często dostajecie miejsca w męskiej szatni?

- Zazwyczaj gramy turnieje w klubach tenisowych, w których na co dzień trenują zawodnicy i zawodniczki, a więc są szatnie dla kobiet i dla mężczyzn. A kiedy w klubie odbywa się damski turniej, to korzystamy ze wszystkich szatni, bo jest nas bardzo dużo. Akurat w Meridzie dostałam kluczyk do szafki w męskiej części i - jak widać - nawet nie zwróciłam na to uwagi.

Ta gafa to w sumie jakaś odmiana w dniu świstaka. Właśnie "Dzień Świstaka" podałaś fanom jako tytuł znanego dzieła opisującego twoje życie. Mnie to zaskakuje, bo tę zabawę kibicom zaproponowałaś zaraz po Australian Open, a pozornie wtedy bardzo dużo się u ciebie zmieniło.

- Rozmyślałam długo na ten temat. I mimo wszystko wyszło mi, że wciąż mam te same rutyny - wstaję, jem śniadanie, robię długą rozgrzewkę przed treningiem, gram pierwszy trening, idę się wykąpać, jem obiad, idę zrobić rozgrzewkę przed drugim treningiem, później po treningu jest ogólnorozwojówka, fizjoterapia, kolacja i spanie. I codziennie to wszystko powtarzam, każdy dzień jest taki sam.

Każdy w pełni podporządkowany tenisowi, bez względu czy wygrywasz, czy przegrywasz.

- O to chodzi. Nawet jak przelatuję z miejsca na miejsce, to ja te miejsca już znam i wszędzie widzę te same twarze, bo ze mną przelatują wciąż ci sami ludzie. Trochę inne są dni medialne i dni wolne. Ale ich mam mało. Dominuje monotonia. Ale oczywiście widzę i drugą stronę medalu - że budzę się w pięknych miejscach, że wciąż robię to, co lubię.

Ile to już lat na walizkach? Pewnie ponad połowa twojego życia?

- Na pewno. Miałam 12 lat, gdy zaczęłam wyjeżdżać z kraju. Teraz aż 90 proc. roku spędzam poza granicami Polski, ale od najmłodszych lat wyjeżdżałam bardzo dużo. Jako 14-latka miałam już intensywny kalendarz. Wychodzi, że podróżuję bez przerwy od 16-17 lat.

Ale nie powiesz mi, że chociaż przez kilka dni po Australian Open nie było u ciebie całkiem inaczej niż przez większość tych 16-17 lat. Przecież były wizyty w programach takich jak "Kropka nad i", były ekipy telewizyjne pod twoim domem, były rzeczy, których wcześniej nie było.

- Prawda, że sporo się działo i że to wszystko było niezwykle miłe. Świetnie jest poczuć się docenionym. I poznać ludzi, których wcześniej widziało się tylko w telewizorze. Ale ja sobie zrobiłam tylko parę takich dni. Chyba dokładnie dwa. Ludzie odebrali mnie świetnie, bardzo ciepło, jednak czułam, że za długo nie mogę się tym cieszyć. I wróciłam do swojego świata, do treningów, do tych dni, które dobrze znam. Wróciłam do rutyn i trzymam się ich, bo one mnie dowiozły do tego sukcesu. One mi pokazały, że działają. I na nich będę dalej bazowała.

Zostawmy je jeszcze na chwilę i pomówmy trochę dłużej o tamtym cieszeniu się z sukcesu. Dostałaś jakieś gratulacje, które szczególnie cię ucieszyły? Spotkałaś się z jakąś reakcją, którą zapamiętasz na zawsze?

- Grając w Australii nie miałam świadomości, żę w Polsce ludzie zainteresowali się mną tak bardzo. Do głowy by mi nie przyszło, że nagle stanę się rozpoznawalna. A tu w samolocie, którym wracałam do siebie na Florydę po tych dwóch dniach aktywności w Polsce, mogąc wybrać przekąskę, poprosiłam o czekoladę. Dodam, że leciałam LOT-em i polska pani stewardessa spełniając moją prośbę rzuciła: "Naprawdę?! Pani bierze coś takiego?! No nigdy bym nie powiedziała!". Poczułam ten osąd i zrozumiałam, że muszę bardziej uważać.

Na pewno musisz?

- Muszę. I to nie dlatego, że każdy sobie wyobraża, że muszę być na ścisłej diecie, więc będę. Nie, nie jestem, bo nie byłabym wtedy szczęśliwa. Próbowałam i to nie działa - jestem zła, jak nie dostanę swojej czekolady! Ale muszę mieć zachowany zdrowy balans i mam. Staram się dbać o duszę - a czekolada jest dla duszy - ale choć ciężko trenuję i spalam mnóstwo kalorii, to wiem, że mogłabym szybko utyć, bo mam do tego predyspozycje.

Czyli czekolada jest dla ciebie czymś takim, czym dla Igi Świątek jest tiramisu? To nagroda?

- Trochę tak. Chociaż po Australian Open poświętowałam z bliskimi trochę inaczej. Zaprosiliśmy większą grupę osób na kolację, na steki. W Australii mają bardzo dobre, to był fajny wybór i bardzo fajna nagroda.

Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, to przytaczaliśmy m.in. cytat z Tomasza Lisa o tym, że możesz tak jak Iga wygrywać ze wszystkimi. Wiesz, że teraz warto omówić cytat z Maryli Rodowicz?

- Wiem, wiem - i mam ciekawą angedotę! To był rok 2015. Grałam mój pierwszy Wimbledon i w meczu z Kurumi Narą skontuzjowałam się w trzecim, decydującym secie, prowadząc 3:1. Wywróciłam się, próbowałam grać, ale przy 3:4 skreczowałam, zapłakana zeszłam z kortu, a następnego dnia wracałam do Poznania z Londynu. Miałam przesiadkę w Warszawie i tam już z daleka zobaczyłam charakterystyczne, długie, proste blond włosy pani Maryli. Podeszłam dyskretnie bliżej, żeby się upewnić czy to ona, później razem jechałyśmy busem, trochę ją też obserwowałam w trakcie lotu. Aż nagle, na koniec, już w Poznaniu, słyszę za sobą jej głos: "Przepraszam, czy pani Magda?". Obróciłam się, nie wiedząc czy ona naprawdę mówi do mnie. Zazwyczaj podróżuję z torbą ze sprzętem i jestem ubrana na sportowo, ale wtedy zdałam bagaż, nie miałam rakiet, ubrałam się ładniej, więc trudniej było mnie rozpoznać. Widziałam, że ludzie się zaczęli dziwić i pytać, kto to jest, że pani Maryla do niej podchodzi, ha, ha. I przysłuchiwali się, jak pani Maryla mówiła, że oglądała mój mecz i jest jej tak bardzo przykro, ale ma nadzieję, że szybko wyzdrowieję i ona dalej będzie mi kibicowała. Było mi niesamowicie miło! Przecież ja wtedy dopiero się przebijałam do głównych turniejów wielkoszlemowych. Byłam naprawdę wniebowzięta, że ktoś taki mnie zna.

Czyli gdy teraz Maryla Rodowicz pisze, że wiedziała, że Magda wygra z Azarenką, to wiedzmy wszyscy, że naprawdę wiedziała!

- Zdecydowanie! Takie wsparcie jest bardzo miłe.

Kto jeszcze ze znanych i lubianych tobie kibicuje?

- Jest parę osób - już od dłuższego czasu bardzo mocno mi kibicuje Piotr Gąsowski. Uwielbiam człowieka! Od dziecka oglądałam go w różnych rolach, a teraz osobiście się przekonuję, jaka to jest pozytywna dusza. Uwielbiam też nasz kontakt z Remigiuszem Mrozem. Osobiście się nie poznaliśmy, ale przeczytałam wszystkie jego książki i mamy świetną komunikację przez social media - jest bardzo zabawnie, uwielbiam jego poczucie humoru! W ogóle social media są wspaniałe pod tym względem, że skracają drogę do ludzi. Taki Tomasz Lis przez lata był dla mnie twarzą, którą oglądałam codziennie w wiadomościach, a nagle został człowiekiem, który ogląda moje mecze i komentuje moją grę.

Twoją grę bardzo doceniły inne tenisistki. Gdy osiągnęłaś życiowy sukces w Australii, to posypały się gratulacje i takie stwierdzenia jak Jessiki Peguli, że wspaniale widzieć, jak odbierasz nagrodę za ogrom pracy, albo jak Alize Lim, która w Eurosporcie uznała, że twoja droga to największe wydarzenie całego turnieju. Ile to dla ciebie znaczy?

- To jest w sporcie najfajniejsze, gdy rywalizacja jest zdrowa. Wychodzimy na kort i zawsze chcemy wygrać, ale poza kortem możemy mieć z kimś dobre relacje. A nawet się przyjaźnić jak my z Jessiką Pegulą.

Jesteście sąsiadkami z Florydy.

- Można tak powiedzieć, bo mieszkamy bardzo blisko siebie i wiele razy trenowałam u niej w domu, a ona tam, gdzie ja trenuję. Często też razem spędzamy czas.

Zaraz po Australian Open, i tobie i nam marzyły się twoje kolejne podboje. I skoro mówisz, że czujesz, że jesteś blisko najlepszych, to może myślisz sobie, że w turnieju w Madrycie chciałabyś na przykład zagrać z Sabalenką, która cię pokonała w półfinale w Melbourne? Albo w końcu wpaść na Igę? Ale pewnie powiesz, że to jest nasze myślenie, dziennikarzy i kibiców, a nie twoje?

- Tak, u mnie w ogóle nie ma takiego myślenia. Nie ma na to czasu. Po przyjeździe do Madrytu moje dni wyglądają tak, że mam po 20-30 minut czasu wolnego, a poza tym skupiam się tylko na pracy. Poza tym mi w Madrycie zawsze grało się ciężko, więc nie mam specjalnie wygórowanych oczekiwań akurat na ten turniej. Z drugiej strony już wiem, że czuję się tu znacznie lepiej niż w poprzednich latach. Czuję dużo większą kontrolę nad tym, jak gram. Do tego jestem zdrowa. Może więc to wszystko złoży się na fajny wynik? Ale na pewno będę się skupiała tylko z meczu na mecz. I mam nadzieję, że w ten sposób uda mi się tu wygrać kilka meczów.

Czy dobrze nam się wydaje, że między zawodniczkami jest coraz więcej napięć z powodu wojny w Ukrainie? Coraz więcej tenisistek zabiera w tej sprawie głos, pojawiają się prowokacje jak ta Potapowej, i rośnie zdziwienie, że przez ponad rok wojny WTA nie stworzyła regulaminu, który by jasno określał, czego nie wolno. Jak ty patrzysz na to wszystko, będąc w Radzie Zawodniczek?

- Po pierwsze jestem za pokojem - to jest dla mnie niesamowicie ważne. Ale jestem też zdecydowanie za tym, żeby odpolitycznić sport. Wiem, że właśnie jest tworzony protokół, który będzie restrykcyjny i powie co można, a czego nie można. Mam nadzieję, że dzięki temu już nie będzie więcej kontrowersyjnych sytuacji.

Wszyscy mówimy, że sport trzeba odpolitycznić, ale jak to zrobić? MKOl twierdzi, że sportowcy z Rosji i Białorusi nie mogą odpowiadać za to, że ich kraje napadły zbrojnie na Ukrainę, ale przecież w wyniku tej napaści zginęło już ponad 200 ukraińskich sportowców, a ci, którzy żyją, często walczą w obronie kraju zamiast trenować, a i trenować w Ukrainie coraz trudniej, bo cały czas jest niszczona infrastruktura sportowa. Czy nie uważasz, że ze względu na to wszystko sportowcy z Rosji i Białorusi jednak nie powinni uczestniczyć w międzynarodowej rywalizacji?

- Cały czas uważam, że sport trzeba trzymać jak najdalej od polityki, a więc zamiast podejmować polityczne decyzje, ludzie sportu powinni się skupić na tym, jak pomagać Ukrainie. Ja osobiście bardzo chcę się w to angażować: czasowo, finansowo i fizycznie. Na tyle, na ile tylko będę mogła. Uważam, że tym, co ja mogę zrobić, jest zaangażowanie się w pomoc ofiarom wojny, ludziom, którzy stracili najbliższe osoby. Będę się starała zrobić to, co jest w mojej mocy. Zawsze można zrobić więcej i mam nadzieję, że będę mogła być tego częścią.

Zastanawiałaś się nad publicznymi gestami? Myślę o graniu z ukraińskim motywem na stroju, jak Iga, albo o przekazaniu jakiejś części którejś z wypracowanych na korcie premii?

- Na samym początku grałam ze wstążką, ale ja mam zawsze wewnętrzną rozterkę, czy pomagając komuś powinnam o tym mówić. Kiedy pomagam, to nie oczekuję niczego w zamian. Staram się pomagać - i finansowo, i fizycznie, ale nie do końca lubię wstawiać to na media społecznościowe. Frustruje mnie, że pomoc wydaje się kroplą w morzu, że nie można zrobić więcej. Ale dalej próbuję i będę próbować. Na tyle, na ile potrafię. Tylko że nie będę o tym za dużo opowiadała. Tak mam od zawsze. Kiedyś pomagałam Drużynie Szpiku i też o tym nie mówiłam. Wiem, że to też jest ważne, ale nie czuję się komfortowo ze wstawianiem takich informacji. Rozumiem, że ktoś czuje inaczej, absolutnie nie mam nic przeciwko temu, ale ja w środku nie czułabym się z tym dobrze. Dlatego tego nie robię.

Rozumiem i szanuję. Wiem, że "chwaląc się" pomaganiem, możemy kogoś zainspirować, ale często nie do przeskoczenia jest myśl, że przecież robimy to z potrzeby serca, a nie po to, żeby się tym chwalić.

- Dokładnie o to chodzi. Tak jest mi lepiej wobec siebie.

Kończąc wątek wojny - czy jako przedstawicielka Rady Zawodniczek jesteś proszona przez działaczy z WTA o konsultacje?

- Mamy otwartą rozmowę o tym, co według nas mogłoby i powinno zostać zrobione. Na bazie tych rozmów powstaje teraz projekt nowych restrykcji. Później będzie nam przedstawiony, my wyrazimy opinię, ale to w ich gestii będzie czy coś zmienią, dodadzą, ujmą - na ile będą się liczyli z naszymi głosami. My nie mamy żadnej decyzyjności, tylko opiniujemy.

"Ludzie wymyślili dźwięki wydawane przez dinozaury" - skąd ci się wzięła ta złota myśl?

- Mnóstwo pytań o to dostaję! Aż się dziwię, ha, ha!

Dlaczego? Przecież to bardzo ciekawa obserwacja i naturalne jest zastanawianie się, skąd coś takiego przyszło ci do głowy.

- Czasami mam takie momenty, że myślę o pierdołach. Jak każdy. I nagle coś takiego po prostu przychodzi mi do głowy. Identycznie było z biedronką. Zobaczyłam ją na treningu, zdałam sobie sprawę z tego, ze to po angielsku ladybug i zaczęłam o to zadawać pytania Markowi [Gellardowi, trenerowi głównemu] i Ianowi Hughesowi [drugiemu trenerowi], a w końcu uznałam, że z tego będzie fajny tweet [Magda zastanawiała się czy po angielsku samiec biedronki nie powinien się nazywać sirbug]. Tak jak z tych dinozaurów. Zawsze mówiłam, że mam dziwne poczucie humoru!

A czy zdziwisz się, jeśli na koniec rozmowy będę ci życzył, żebyś jeszcze w tym sezonie wygrała turniej wielkoszlemowy?

- Dziękuję.

Ale jaka jest twoja pierwsza myśl? "Fajnie, to realne" czy bardziej "Spokojnie, na razie jeszcze nie"?

- Bardziej niż kiedykolwiek wierzę, że to realne. Bo byłam blisko, w półfinale. Przeszłam wreszcie bardzo wiele etapów, do których wcześniej nie dochodziłam, bo przez lata trzecia runda była dla mnie magiczną barierą. Fajnie, że byłam w drugim tygodniu turnieju wielkoszlemowego i nie tylko byłam, ale poszłam parę kroków dalej. Chcę to powtarzać, chcę jak najczęściej być w drugich tygodniach [to co najmniej czwarta runda - red.] i dalej, bo widać, że kiedy dochodzi się dalej, to już wszystko jest możliwe.

Roland Garros lubisz na tyle, żeby już tam spróbować zaatakować jak w Melbourne?

- Roland Garros jest dla mnie o tyle trudnym turniejem, że mogą się mocno zmienić warunki, gdy przyjdzie deszcz. Pamiętam, że w takich warunkach grało mi się tam ciężko. Ale z drugiej strony z Paryża mam świetne wspomnienia, bo pokonałam tam Ash Barty, która wcześniej ten turniej wygrała, miałam tam bardzo dobry mecz z Ons Jabeur przegrany, a w poprzednim roku wygrany i to wtedy, kiedy ona była naprawdę w gazie i na mączce wygrywała wszystko. Czyli pokazałam, że mam predyspozycje do gry na mączce. A skoro niedawno w Australii pokazałam, że potrafię też złożyć więcej niż dwa dobre mecze w jednym turnieju wielkoszlemowym, to do tegorocznego Rolanda będę trenowała z przekonaniem, że duże rzeczy są możliwe.

Łukasz Jachimiak

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

  • Link został skopiowany
Więcej o: