Zadziwiająca burza wybuchła w ubiegłym tygodniu w świecie tenisa. Opisał ją Dominik Senkowski w artykule: "Czy to ten sam sport?. Tenisowe nierówności ewidentnie ukazane w Dubaju".
W skrócie chodzi o to, że zwyciężczyni turnieju WTA 1000 w tym mieście otrzymała o 80 tys. dolarów mniejszą nagrodę (454,5 tys. dolarów), niż przeznaczono tydzień później dla triumfatora w turnieju mężczyzn (534 tys. dolarów). I to ma być niby dowód, jak bardzo sport kobiecy jest pokrzywdzony w stosunku do rywalizacji panów. Oczywiście, "upośledzenie" sportsmenek wobec sportowców jest dość powszechne, ale akurat w tym przypadku nie ma o tym mowy. Zarzuty wobec ATP i organizatorów turniejów są kuriozalne. Warto zwrócić uwagę, że w przypadku Dubaju organizatorzy dla kobiet przeznaczyli 2,789 mln dolarów na nagrody, a dla mężczyzn - 2,855 mln. Wynika więc z tego, że różnica w zarobkach dotyczyła tylko pierwszej nagrody, a pozostałe tenisistki zostały nagrodzone równie hojnie, co tenisiści. Ale nie w tym tkwi problem.
Tenisistki tak naprawdę są w szczególnie uprzywilejowanej pozycji wobec wszystkich innych kobiet uprawiających zawodowy sport. Już od schyłku XIX wieku grają w tych samych turniejach, co tenisiści i już w tamtym okresie zarabiały tyle samo, co oni. Czyli okrągłe zero, bo tenis był sportem amatorskim. W latach 20. tenis się podzielił na amatorów i zawodowców. Zawodowcami byli przeważnie mężczyźni. Sporadycznie tylko organizowano pokazowe pojedynki między kobietami. Ale przechodząc na zawodowstwo, tenisiści zamykali sobie drogę do uczestnictwa w turniejach Wielkiego Szlema. Dziś nazwiska największych gwiazd tego sportu lat 50. i 60. jak Pancho Segura i Pancho Gonzalez zostały z tego powodu właściwie zapomniane i nikt nie pamięta też, że Ken Roswell wygrał 23 turnieje wielkoszlemowe w singlu, a nie tylko osiem, bo przed erą open triumfował w 15 turniejach Pro Slam (U.S. Pro, Wembley Pro, French Pro).
W 1968 roku podział na zawodowców i amatorów zniknął. Rozpoczęła się era open. Kobiety wreszcie mogły zarabiać na grze w tenisa, ale nie mogły marzyć o takich samych wynagrodzeniach jak mężczyźni. W pierwszym otwartym dla zawodowców Wimbledonie zwycięzca zarobił 2000 funtów, a zwyciężczyni - 750. W US Open na nagrody dla kobiet przeznaczono 20 tys. dolarów, a dla mężczyzn - 80 tys. Nikomu wtedy nie przychodziło do głowy, by kobietom i mężczyznom płacić tak samo.
Ale to się zmieniło. Równościowe postulaty zaczęto podnosić w latach 70. W US Open już w 1973 r. zrównano nagrody dla kobiet i mężczyzn. W pozostałych turniejach wielkoszlemowych nastąpiło to dopiero w XXI wieku. Ostatni był Wimbledon, który w 2007 r. wprowadził równe nagrody dla obu płci.
Mimo to tenisiści dalej lepiej zarabiają niż tenisistki. Oczywiście poza Wielkim Szlemem, chodzi o turnieje jak ten w Dubaju. I, co więcej, w ostatnich latach ta przewaga rośnie. W ubiegłym roku "Financial Times" wyliczył, że gdyby wziąć pod uwagę turnieje WTA i ATP bez Wielkiego Szlema, to różnica w wysokości nagród wynosi 75 procent na korzyść mężczyzn i jest najwyższa od 20 lat.
Najbardziej dramatyczna różnica widoczna jest w nagrodach za turnieje finałowe w obu cyklach. Podczas gdy mężczyźni w swoim Masters dzielą 14,75 mln dolarów, to kobiety jedynie 5 mln.
Skąd taka jawna "niesprawiedliwość"? Przede wszystkim z tego powodu, że na pytanie zadane na początku, "czy to ten sam sport?", trzeba odpowiedzieć: nie za bardzo. Nie chodzi o same przepisy, choć mężczyźni od czasu do czasu grają do trzech wygranych setów, a kobiety nigdy. Chodzi przede wszystkim o to, że WTA i ATP to dwie odrębne organizacje, które rządzą się na swój sposób. Może jest tak, że jedna z tych organizacji ma sprawniejszych menedżerów niż ta druga? To po pierwsze.
Po drugie turnieje ATP przyciągają o wiele większą widownię niż WTA. W 2016 r. - niestety, świeższych porównań brakuje – BBC opublikowało dane, według których skumulowana globalna oglądalność turniejów ATP jest prawie dwa i pół raza większa niż widownia turnieju WTA (973 mln vs. 395 mln).
Powód trzeci łączy się z powodem drugim. ATP sprzedaje swoje prawa telewizyjne o wiele drożej niż WTA. W 2021 r. łączna suma przychodów z tego tytułu w męskim cyklu turniejów wyniosła 160,6 mln dolarów. Jeśli natomiast chodzi o kobiety, to WTA nie podaje, za ile sprzedaje prawa telewizyjne, ale ostatni raport finansowy z 2020 r. mówi o 38 mln dolarów wszystkich przychodów. To był rok pandemii, więc nie jest miarodajny. Dane z 2019 r. mówią o 110 mln dolarów wszystkich przychodów. W 2014 r. WTA podpisała kontrakt z DAZN Media na 535 mln dolarów na 10 lat (czyli 53,5 mln dolarów za rok), który obejmował większość telewizyjnych rynków świata. Kontrakt obowiązuje w latach 2016-2025. Doliczając inne umowy, WTA zarabia z tytułu transmisji telewizyjnych prawdopodobnie mniej niż połowę tego, co ATP.
Tu warto przypomnieć, że organizatorzy turniejów Wielkiego Szlema, choć te odbywają się pod egidą Międzynarodowej Federacji Tenisa (ITF), są praktycznie niezależni. Ich dochody są wielokrotnie wyższe niż całej reszty zawodowego tenisa. Australian Open i US Open generują po ok. 400 mln dolarów przychodów rocznie, Wimbledon – 360 mln, a French Open – 180 mln.
I jeśli chodzi o Wielki Szlem, są tenisiści, którzy od czasu do czasu, nieśmiało sprzeciwiają się równym płacom tenisistek i tenisistów. Nieśmiało, bo wiadomo, jaką krytykę w mediach może pociągnąć za sobą takie "antyrównościowe" stanowisko. W 2018 r. Rafael Nadal na pytanie: "Czy w tenisie kobiety powinny zarabiać tyle samo co mężczyźni?", odpowiedział: - To porównanie, którego nie powinniśmy nawet robić. Modelki zarabiają więcej niż modele i nikt nic nie mówi. Dlaczego? Bo mają większe grono wielbicieli. Tak samo w tenisie, kto gromadzi większą widownię, więcej zarabia.
W podobnym duchu kilka lat temu wypowiedział się Novak Djoković, który stwierdził, że tenisiści powinni walczyć o wyższe zarobki.
Na podważenie tezy o większej popularności męskiego tenisa od kobiecego przytacza się czasem oglądalności poszczególnych meczów wielkoszlemowych i udowadnia się, że nie ma reguły, iż finały mężczyzn mają wyższą widownię niż kobiety. Porównania te mają jedną słabą stronę. Mecze mężczyzn są zazwyczaj dużo dłuższe i trudniej utrzymać im bardzo wysoką średnią oglądalność niż krótszym pojedynkom kobiecym. Z drugiej strony finały tenisistów w Wielkim Szlemie mają tę przewagę, że oferują nadawcom dużo więcej przerw reklamowych niż mecze kobiet. Ostatnie cztery wielkoszlemowe mecze mężczyzn trwały średnio 174,5 minuty, a kobiece – 109 minut. Może więc "niesprawiedliwość" w tym wypadku dotyczy tenisistów?
Wracając jednak do meritum, w przypadku kobiecego i męskiego tenisa trudno mówić o nierówności płci, skoro tenisiści i tenisistki nie wykonują tej samej pracy. W zawodowym sporcie nie chodzi przecież o to, kto jaki wysiłek fizyczny wykonuje, ale ile i jak drogo sprzeda bilety, i ile zarobi za transmisje telewizyjne. I tutaj ogromna przewaga jest po stronie zawodników spod znaku ATP. Trudno mieć do nich pretensje, że skoro kibice więcej płacą za ich popisy, to mieliby zarabiać mniej, by ich koleżanki - podkreślmy zrzeszone w innej firmie - czuły się lepiej.
To jest przecież tak samo, jak z zawodem artysty. I Dawid Podsiadło, i Metallica wystąpią na Stadionie Narodowym - czy z tego powodu mają mieć takie same gaże, choć za koncert tego pierwszego trzeba zapłacić niecałe 200 zł, a za bilet na ten drugi zespół prawie 800?