Magda Linette nigdy wcześniej tak długo nie rywalizowała w turnieju wielkoszlemowym. Co najwyżej docierała do trzeciej rundy, a podczas tegorocznego Australian Open była w stawce niemal do samego końca. Nic dziwnego więc, że gdy po opadnięciu przez nią w półfinale padło pytanie o najbliższe plany, to Polka od razu rzuciła: odpoczynek.
Tenisiści rywalizujący na najwyższym poziomie są przyzwyczajeni do życia na walizkach. Stąd przy każdej możliwej okazji zwykle wracają odwiedzić najbliższych. Rodzinny Poznań jest pierwszym celem Linette, która w ostatnich dniach w Melbourne osiągnęła życiowy sukces. Czeka ją też nadrobienie zaległości, bo przyznaje, że jej świetny występ nie pozostał niezauważony.
- W trakcie turnieju na bieżąco odpisywałam najbliższym. Ogółem było dużo gratulacji. W trakcie turnieju nie zdawałam sobie sprawy z zainteresowanie w pełnym wymiarze, bo nie przeglądałam za bardzo stron internetowych. Słyszałam jednak od rodziców i znajomych, że oni byli trochę torpedowani (uśmiech). Więc dla nich na razie to był większy szok. Ja przekonam się o tym po powrocie do Polski. Ale to miłe, że pisało do mnie wiele osób. Fajnie wiedzieć, że sprawiłam radość tylu ludziom. Mam nadzieję, że tenis stanie się jeszcze popularniejszy - podkreśla 30-latka.
Choć zawodowo zmienia miejsca pobytu bardzo często, to prywatnie i tak jest fanką podróży. W jednym z wywiadów mówiła kiedyś, że nie pozwala sobie raczej na żadne zakupowe szaleństwa, ale jeśli była taka możliwość, to zwykle stawiała właśnie na atrakcyjne wyjazdy.
Półfinał prestiżowej rywalizacji w Melbourne dał jej nie tylko dumę i satysfakcję po pracy na korcie, ale też znaczny awans w rankingu WTA i sowitą premię. W poniedziałek przesunie się z 45. na 22., najwyższe w karierze miejsce na światowej liście. A według turniejowej rozpiski za dotarcie do czwórki powinna dostać czek na 925 tys. dolarów australijskich. Na razie jednak egzotyczne wakacje nie grożą jej z innego powodu.
- Nagroda dla samej siebie po Australian Open? Nie ma teraz czasu na podróż, więc pewnie to będzie coś materialnego, niestety (uśmiech). Nie będzie dużo czasu, by się cieszyć i świętować. Spędzę kilka dni z rodziną, a potem powrót do ciężkiej pracy. Bo to początek sezonu i przede mną wiele turniejów - wyjaśnia Linette.
A wspomnianą ciężką pracę wykonuje na Florydzie, gdzie ma swoją bazę treningową. Polka przyznaje, że po pierwszej wizycie w Stanach Zjednoczonych nie została ich fanką, ale "słoneczny stan" jej odpowiada.
- Bardzo fajnie się tam czuję. O dziwo, bo jak pierwszy raz byłam w USA, to nie do końca polubiłam ten kraj. W trakcie pandemii COVID-19 spędziłam tam ponad trzy miesiące i bardzo się z tym miejscem związałam. Znalazłam tam takie swoje miejsca. Gdy więc wyjechałam stamtąd i nie mogłam wrócić, to bardzo mi brakowało Florydy - przyznaje Polka.
Jak dodaje, zalet region ten ma sporo. Jednym z nich jest stale atrakcyjna pogoda, innym wygoda i dostępność wszystkiego. Dla Linette bardzo ważny jest również aspekt sportowy.
- Jest tam też tyle osób do trenowania. Nie ma tak naprawdę na świecie lepszego miejsca do grania w tenisa - podsumowuje poznanianka.
Rzeczywiście na towarzystwo do treningu nie może narzekać. Jak podaje, na miejscu jest ok. 20 zawodniczek z czołowej setki światowego rankingu
- Dodatkowo, są też tenisistki spoza TOP100 i juniorki. Jest też fajna atmosfera - do trenowania i spokojnego życia - wylicza Linette.
A na Florydzie trenuje pod okiem Marka Gellarda. Do współpracy z nim wróciła po rocznej przerwie przed poprzednim sezonem. Brytyjczyk w niedawnej rozmowie ze Sport.pl opowiadał m.in. o kilku zmianach, jakie zaszły w ich relacjach.
- Myślę, że jednym z błędów, który robiłem wcześniej przez lata, było to, iż cisnąłem czasem zbyt mocno, a za mało jej ufałem. Magda prosiła mnie o to w czasie okresu przedsezonowego, przy planowaniu startów itp. Mówiła: "Mam 30 lat. Wiem, czego potrzebuję". Powiedziałem więc: "Ok, ty decydujesz, zaufam ci z tym". Wiele decyzji podejmowała teraz ona. I o to też tu chodzi. My - jako sztab - tylko jej pomagamy - relacjonował.
Gellard mówił nam też, że oboje są bardzo uparci, czego efektem są nieraz kłótnie w słusznej sprawie. Linette potwierdza, że ma coraz więcej do powiedzenia przy różnych ustaleniach, ale zaznacza, że musi przy tym wykonać całkiem sporą pracę.
- Jak chcę postawić na swoim, to muszę takie argumenty wyłożyć na stół, że (śmiech). Nie jest łatwo. Mark ma mocną opinię na każdy temat. Potrafi wszystko bardzo dobrze uzasadnić. Jak uważam, że w czymś mam rację, to muszę naprawdę mocno uargumentować to. Ale zaczynam się przebijać. Nie jest to czasami łatwe, ale też bardzo dużo mnie to uczy - zapewnia 30-latka.
Jak dodaje, trudność polega też na tym, że zadaniem trenera jest "wyciśnięcie z zawodnika jak najwięcej", co zaś zwykle wiąże się z wyjściem poza strefę komfortu.
- A my, ludzie, nie wiemy nieraz, gdzie kończy się nasza. W którym miejscu możemy ją przekroczyć, a w którym przypadku będzie już za dużo - analizuje psychologiczne zagadnienia tenisistka.
I powtarza, że potyczki słowne ze szkoleniowcem to dla niej ogromna nauka, a jednocześnie jedna z najtrudniejszych rzeczy. I potwierdza słowa Gellarda dotyczące większej niż kiedyś swobody.
- Dajemy sobie troszkę więcej przestrzeni powoli. Myślę, że ważne w tym wszystkim jest również to, iż póki co jestem zdrowsza. To cieszy i daje mi pewności siebie. Poczucia, że podejmowane decyzje są dobre. I dzięki temu umiem też postawić się na korcie - wskazuje doświadczona zawodniczka.