Liczyliśmy na polskie święto na Rod Laver Arena, a - niestety - skończyło się na "czarnej niedzieli". W ciągu czterech godzin z Australian Open na korcie centralnym pożegnali się Iga Świątek i Hubert Hurkacz. Porażka będącej główną faworytką turnieju liderki światowego rankingu jest zdecydowanie większą niespodzianką, ale to pojedynek rozstawionego z "11" zawodnika sprawił, że jego kibice do końca nerwowo przebierali nogami i co chwilę zaliczali podróż z piekła do nieba i z powrotem. Skończyła się niestety w piekle, po porażce 6:3, 3:6, 2:6, 6:2, 6:7 (7-10).
Na początku wydawało się, że 25-latek pocieszy rodaków po zaskakującej porażce Świątek. Zawodnik, któremu nieraz wytykano, że zwykle w Wielkim Szlemie zawodzi, tym razem jednak walczył, by tej łatki się pozbyć. Po pewnie wygranym secie otwarcia jednak inicjatywę przejął Sebastian Korda.
Amerykanin o czeskich korzeniach mógł się czuć, jakby grał u siebie. Zdecydowana większość osób zasiadających na trybunach cieszyła się z każdego zdobytego przez niego punktu. On sam w 2018 roku wygrał juniorską edycję Australian Open. Ale wsparcie miejscowej publiczności zawdzięcza raczej w większym stopniu ojcu. Petr Korda w 1998 roku wygrał imprezę w Melbourne i razem z całą rodziną lubi tam wracać kiedy tylko może.
Notujący ostatnio ogromny rozwój Korda junior opowiadał niedawno dziennikarzom, jak bardzo pracuje nad tym, by wyeliminować wszelkie negatywne myśli. Po pierwszej partii niedzielnego spotkania ewidentnie udało mu się wyczyścić głowę. Pozwoliło mu to wyjść na prowadzenie 2:1 w setach, ale szybkie zwycięstwo uniemożliwił mu powrót do gry Hurkacza.
Polak bazuje na potężnym serwisie, ale w niedzielę udowodnił, że długich wymian się nie boi i nieraz w nich sobie świetnie radzi. Oklaskiwała je zasiadająca tego dnia w boksie 25-latka Agnieszka Radwańska, która dotarła do Melbourne w związku z udziałem w turnieju legend.
Czwarty set był pokazem gry Hurkacza w najlepszym wydaniu. W trudnych momentach prezentował stalowe nerwy, a po trybunach niosło się "Hubi, Hubi" i "Let's Hubert, let's go", gdy ucichli zwolennicy Kordy.
Stalowych nerwów zabrakło Polakowi w kilku ważnych momentach decydującego piątego seta. Był to jego trzeci z rzędu mecz z maksymalną liczbą partii w Melbourne. Tym razem zabrakło szczęśliwego zakończenia, choć nie można wrocławianinowi odmówić walki o nie.
Pierwszą ze zmarnowanych dużych szans było niewykorzystanie dwóch "break pointów" przy stanie 5:5. Ten gem wydawał się trwać w nieskończoność. Skończył się jednak, ale kolejny raz na kolejkę górską Polak wsiadł w super tie-breaku. Gdy posłał piłkę w siatkę i zrobiło się 3-7, to zaczął się uderzać zły ręką w głowę. Nadzieja wróciła, gdy odrobił stratę, ale na tym się skończyło. Bo potem Hurkacz biegał, ale decydujące słowo należało do Amerykanina. Nie pomogło nawet staranowanie w walce o piłkę stojącego w pobliżu zegara. Schodzącego z kortu Hurkacza nagrodziły brawa, ale jeszcze większy aplauz dostał Korda, który odniósł życiowy sukces.