Zmiana pozorna czy realna? Skompromitowany prezes PZT zasiadł na tylnym siedzeniu

Agnieszka Niedziałek
Rezygnacja Mirosława Skrzypczyńskiego miała być sygnałem, że w Polskim Związku Tenisowym nastąpi zmiana. Były już prezes, będący w centrum skandali obyczajowych, pozostał jednak w składzie zarządu. Można odnieść wrażenie, że przesiadł się jedynie na tylne siedzenie i zasadne jest pytanie, czy poza zmianą pozorną przyjdzie też realna - pisze Agnieszka Niedziałek ze Sport.pl.

Presja na Mirosławie Skrzypczyńskim i zarządzie Polskiego Związku Tenisowego zwiększała się w ostatnim czasie z każdym dniem. Oczywiste było, że od nawarstwiających się oskarżeń nie da się uciekać w nieskończoność. Pytanie brzmiało więc raczej "kiedy?" niż "czy?" Skrzypczyński ustąpi lub zostanie usunięty ze stanowiska. I stało się, prezes kierujący federacją od 2017 roku w czwartek zrezygnował. Niektórzy z głośno się tego domagających zaczęli się cieszyć, ale radość przeszła szybko - Skrzypczyński nadal jest w składzie zarządu. A nowym szefem związku został dotychczasowy wiceprezes Dariusz Łukaszewski, jeden z jego bliskich współpracowników.

Zobacz wideo Mundial w Katarze. Mecz meczem, ale Polsce kibicują... Hindusi?

Dobra passa się skończyła. Wysyp oświadczeń po pierwszym artykule

Przez pierwsze lata rządów w PZT Skrzypczyński miał konflikt z częścią zarządu. Ustał on jesienią 2019 roku, gdy zrezygnowali z miejsca w nim Mikołaj Franas, Sławomir Kimaszewski, Jarosław Kowalewski, Tomasz Wolfke i Victor Archutowski. Zrobili to na zjeździe przed głosowaniem dotyczącym odwołania pierwszych czterech z nich. Kierowali pod adresem prezesa zarzuty dotyczące spraw finansowych i organizacyjnych. Przez ostatnie trzy lata nie było już słychać o konfliktach w zarządzie, a bardzo pewny siebie Skrzypczyński regularnie podkreślał własne zasługi dla rozwoju tenisa w Polsce.

Jego dobra passa jednak ustała. Najpierw był wrześniowy tekst Onetu, który opisał nieprawidłowości finansowe i organizacyjne odnośnie kortu im. Lecha Kaczyńskiego i centrum szkoleniowego PZT w Kozerkach oraz rozegranego tam latem turnieju. To był jednak tylko zwiastun poważniejszych kłopotów prezesa. Te na dobre rozpoczęły się 28 października, kiedy ukazał się pierwszy z kilku już tekstów autorstwa Janusza Schwertnera i Jacka Harłukowicza. Dziennikarze Onetu opisali przypadki przemocy fizycznej i psychicznej ze strony Skrzypczyńskiego wobec rodziny i zawodniczek oraz zawodników, których w przeszłości trenował. Potem doszły materiały o jego koneksjach politycznych i będącej jego autorskim pomysłem SuperLidze.

Najmocniejsze - ze społecznego punktu widzenia - były zarzuty z pierwszego artykułu, które dotyczyły przemocy domowej i molestowania seksualnego nieletnich. Jeszcze tego samego dnia nastąpił wysyp oświadczeń. Poza Skrzypczyńskim osobne wydały jego była żona i jedna z córek. Wszystkie wysyłał rzecznik PZT, we wszystkich negowano winę działacza. Schwertner i Harłukowicz powoływali się m.in. na jego byłą teściową. Z ich relacji wynikało także, że była żona i córka bały się Skrzypczyńskiego. Komunikat wydał też zarząd PZT, w którym podano, że "ujawnione informacje dotyczą oceny prywatnej sytuacji" prezesa i nie mają związku z jego działalnością w krajowej federacji. Zwieńczeniem było zaś opublikowane tego samego dnia oświadczenie trenerów i działaczy z Kozerek, które było laurką dla szefa PZT.

Skrzypczyński chciał nazwisk i je dostał. Komisja i nowy prezes ze znakami zapytania

W pierwszym artykule byli podopieczni Skrzypczyńskiego wypowiadali się anonimowo, a prezes ich relacje podważał i domagał się konkretnych nazwisk. Kilka dni temu jako pierwsza otwarcie o molestowaniu seksualnym opowiedziała Katarzyna Kotula. Posłanka Lewicy ok. 30 lat temu trenowała pod jego okiem jako 13-14-latka. Tuż po niej o napaść seksualną podczas tegorocznego turnieju w Kozerkach - także na łamach Onetu - oskarżyła go pracująca przy obsłudze imprezy Ewa Ciszek.

Te dwa głosy dały dużo, bo po nich wypowiedziała się dwójka najlepszych polskich tenisistów - Iga Świątek i Hubert Hurkacz. Za ich sprawą temat zyskał zasięg międzynarodowy i bieg wydarzeń przyspieszył. Najpierw krążyła nieoficjalna informacja, że zwołane w trybie pilnym posiedzenie zarządu PZT zaplanowano na piątek, później miano je przenieść na początek przyszłego tygodnia, ale wobec stale rosnącej presji przyśpieszono je i odbyło się w czwartek. Efektem była rezygnacja Skrzypczyńskiego, ale tylko ze stanowiska prezesa.

Oburzonych udobruchać miała informacja o planie powołania "zewnętrznej, niezależnej od zarządu i pozostałych organów związku" komisji. Ma ona zbadać "wszelkie okoliczności dotyczące spraw związanych z osobą pana Mirosława Skrzypczyńskiego, które były przedmiotem ostatnich artykułów prasowych, wywiadów i doniesień medialnych". Nie jest tu doprecyzowane, o które dokładnie z kilku zarzutów chodzi. Podkreślenie, że w trzyosobowym składzie będą same kobiety sugeruje jednak jasno, że będzie chodziło zapewne wyłącznie o wątek obyczajowy.

Skład i plan prac komisji mają być znane do środy. Mają ją tworzyć prawniczka, psycholożka i dziennikarka. Z naszych informacji wynika, że nie ma jeszcze nazwisk konkretnych kandydatek. Raport z prac komisji ma powstać do pół roku od jej powstania.

Na okres pracy komisji Skrzypczyński ma się odsunąć od działania jako członek zarządu. Dla wielu osób nie jest to jednak wystarczające. Podobne wątpliwości budzi skuteczność i realna niezależność działania owej komisji. Kotula w rozmowie z Onetem już zapowiedziała, że ani ona sama, ani inne osoby, z którymi ma kontakt, a które zostały skrzywdzone przez byłego prezesa PZT, nie zamierzają stawić się przed tą komisją.

- Nie interesuje nas bowiem konfrontacja z niemającym żadnych umocowań prawnych towarzystwem wzajemnej adoracji, złożonym ze znajomych tego człowieka. Przecież Skrzypczyński, jako członek zarządu, będzie miał wpływ na jej obsadę! To absurd! - denerwuje się posłanka.

Znaki zapytania pojawiają się również przy rozważaniu, czy współpracujący przez ostatnie lata ze Skrzypczyńskim Łukaszewski i zarząd w niezmienionym składzie są w stanie uzdrowić sytuację w PZT. Bo o ile formalnie były od czwartku prezes nie będzie miał przez pewien czas prawa głosu, to trudno wykluczyć, że jego zdanie wciąż będzie dla innych powiązanych z nich działaczy ważne.

W zarządzie brak chętnych na rewolucję. Co może minister sportu?

W środowisku nie brakuje więc głosów, że potrzebna jest rewolucja. Nią byłoby zwołanie nadzwyczajnego zjazdu i wybór nowych władz. Niewykluczone, że część delegatów znów postawiłaby na obecnych członków zarządu, ale nikt z nich nie będzie się zapewne palił do tego, by poddać się takiemu sprawdzianowi i ryzykować niepowodzenia.

Osobą, do której wielokrotnie zwracano się w ostatnich tygodniach z apelem o interwencję, był minister sportu Kamil Bortniczuk. Po pierwszym artykule dotyczącym Skrzypczyńskiego bronił się, że nie ma narzędzi, by "ostro" interweniować. Dodał, że reaguje na tyle, na ile pozwalają mu kompetencje. Polegało to na domaganiu się od PZT wprowadzenia Kodeksu Etyki. Związek przesłał we wtorek wymagane dokumenty, które resort obecnie analizuje. Poza tym Bortniczuk zapowiedział inicjatywę ustawodawczą, która dałaby mu "realny nadzór nad działalnością związków sportowych i ich organów". Czy jednak korzysta z wszystkich już dostępnych opcji? Niektórzy wytykają mu, że nie zdobył się choćby na gest solidarności z ofiarami.

- Jeśli nawet nie ma narzędzi do weryfikacji zarzutów, to powinien się odnieść do tego na poziomie empatyczno-emocjonalnym. Powiedzieć chociaż, że współczuje i rozumie. Ale problem w tym, że to posłanka przeciwnego obozu politycznego… - wskazuje Tomasz Redwan, ekspert od marketingu sportowego, odwołując się do wspomnianej relacji posłanki Lewicy.

Kotula, powołując się na ustawę o sporcie, domaga się od ministra zawieszenia zarządu PZT i wprowadzenia komisarza. Są jednak wątpliwości, czy formalnie jest to obecnie możliwe. Resort twierdzi, że mógłby tak interweniować jedynie, gdyby doszło np. do nieprawidłowości dotyczących otrzymanych dotacji lub gdyby Skrzypczyńskiemu postawiono formalnie zarzuty. A zawiadomienia o możliwości popełnienia przez niego przestępstwa podobno nikt na razie nie złożył. Pewną nadzieję może dawać to, że w czwartek Prokuratura Okręgowa w Szczecinie wszczęła postępowanie wyjaśniające. Zrobiła to na podstawie artykułów prasowych dotyczących byłego już szefa PZT. Liczyć się jednak trzeba z tym, że w przypadku spraw o molestowanie nieletnich sprzed 30 lat orzeczone zostałoby przedawnienie.

Nadziei na zmianę w PZT w mediach upatrywano także w wywarciu presji przez sponsorów. Ci, o ile dotychczas reagowali, to - przynajmniej oficjalnie - dość ostrożnie. U niektórych pojawiła się jednak już obawa, że wiązałoby się to z realnym ograniczeniem finansowania dla tenisistów i klubów. Wyraz temu dała wpisem na Twitterze Katarzyna Kawa. Sprzeciwiła się przemocy, pochwaliła Świątek i Hurkacza za ich wcześniejsze apele, ale potem zarzuciła mediom zwracającym się do sponsorów PZT "poszukiwanie afery i mocnego tytułu do artykułu".

Oświadczenie tenisistki nie zostało dobrze sformułowane i spadła na nią krytyka. Zarzucono jej, że stawia pieniądze ponad krzywdę innych. W odpowiedziach próbowała tłumaczyć, że uważa, iż dobrze, że sprawę ujawniono, winny powinien zostać ukarany, ale ograniczenie wsparcia finansowego uderzy przede wszystkich w niewinnych zawodników. Tenisiści, którzy są zależni do pieniędzy z programów PZT i potrzebują startów w organizowanych przez federację turniejach, mogą mieć podobne obawy. Te pieniądze mogą przesądzać o ich "być albo nie być" w kontekście dalszej kariery.

Jednocześnie jednak wydaje się, że presja ze strony sponsorów może się okazać niezbędna, by cokolwiek zmienić. Trudno też oczekiwać, by sponsorzy chcieli być powiązani ze związkiem, w którego władzach wciąż jest bohater skandali obyczajowych. Dla dobra tenisistów i rozwoju tego sportu w Polsce więc tym ważniejsze jest oczyszczenie sytuacji w PZT.

Więcej o:
Copyright © Agora SA