Szoszyna przerywa milczenie: Szok i rozpacz. Przez miesiąc nie chciało mi się z mieszkania wyjść

- Największy szok był, gdy dostałam maila z informacją o pozytywnym wyniku testu dopingowego. W moje urodziny. To było jak uderzenie obuchem w głowę - opowiada Sport.pl zdyskwalifikowana na cztery lata Anastasija Szoszyna. Nie złożyła odwołania do CAS, ale zapewnia, że jest niewinna i dlatego nie wybrała opcji skrócenia dyskwalifikacji po przyznaniu się do winy. - Nawet teraz, gdybym mogła cofnąć czas, to nie skorzystałabym z niej - zaznacza polska tenisistka.

Anastasija Szoszyna, pochodząca z Ukrainy tenisistka, która od dwóch lat posiada polskie obywatelstwo, najwyżej w karierze była na 381. miejscu w rankingu WTA i znały ją raczej tylko osoby ze środowiska oraz najbardziej zagorzali kibice tenisowi. Zmieniło się to za sprawą afery dopingowej. W grudniu 2020 roku poinformowano o jej tymczasowym zawieszeniu przez Międzynarodową Federację Tenisową. W próbce jej moczu wykryto stanozolol. Druga fala niepożądanej popularności przyszła dwa tygodnie temu, gdy okazało się, że nie uznano jej argumentów i zdyskwalifikowano ją na cztery lata.

Szoszyna tłumaczyła, że zabroniona substancja dostała się do jej organizmu poprzez kontakt seksualny, a sprawie pikanterii dodawał fakt, że chodziło o żonatego mężczyznę. Chociaż potwierdziła to w zeznaniach m.in. żona dawnego kochanka, to Niezależny Trybunał, który jest rozjemcą w sprawach dopingowych w tenisie, i tak uznał, że dowody przedstawione przez tenisistkę nie są wystarczające. Zgłoszono też obiekcje co do wykonania poszczególnych badań i wyciągniętych na tej podstawie wniosków przez powołanych przez Szoszynę ekspertów. Ona sama od tego czasu konsekwentnie milczała, ale teraz zgodziła się porozmawiać ze Sport.pl.

Zobacz wideo Skoczkowie narciarscy "w tenisowej piaskownicy". Kamil Stoch uspokaja Igę Świątek

Agnieszka Niedziałek: Na decyzję Niezależnego Trybunału czekała pani ponad półtora roku.

Anastasija Szoszyna: Bardzo długo to wszystko trwało, a różne czynniki utrudniały zakończenie postępowania. Nie dość, że ono samo i poszukiwanie źródła stanozololu w moim organizmie były czasochłonne, to jeszcze ten COVID-19. Rozprawa miała się odbyć wcześniej, ale okazywało się, że nagle ktoś z trybunału zachorował i tak z miesiąca na miesiąc się to wydłużało. Cały czas byłam w stanie wielkiego oczekiwania na tą decyzję.

W grudniu 2020 roku wydała pani oświadczenie, w którym zaznaczyła, że nigdy nie przyjmowała zabronionych substancji. Po ogłoszeniu wyroku - aż do teraz - milczała pani w tej sprawie. Dlaczego?

- Z mojej perspektywy nic się nie zmieniło. Moje stanowisko jest dalej takie samo – nigdy nie brałam niedozwolonych substancji. Zawsze byłam za czystym sportem. W moim odczuciu jest to niesprawiedliwe, że zostałam ukarana maksymalną dyskwalifikacją. Że w ogóle zostałam ukarana. Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć… Gdy dostałam decyzję z wyrokiem, to byłam z tym już jakby trochę pogodzona przez to, że tyle czasu to już trwało.

Czy to znaczy, że czekając na nią, liczyła się pani również z niekorzystnym dla siebie rozstrzygnięciem?

- Brałam pod uwagę różne scenariusze, bo to rozprawa i nigdy nie wiadomo, na czyją korzyść będzie decyzja. Może być jakakolwiek. Z góry nie zakładałam tego, co ma być czy co będzie.

Dziennikarze i kibice poznali wyrok pod koniec pierwszej połowy sierpnia. A pani?

- Pod koniec czerwca.

Mówiła pani, że była już trochę pogodzona z sytuacją, ale pojawiły się też żal czy złość?

- Nie, moje życie toczy się dalej, mam inne zajęcia. Największy szok był wtedy, gdy dostałam maila z informacją o pozytywnym wyniku testu dopingowego. W życiu nie spodziewałam się, że coś takiego mnie spotka. Na początku nie wierzyłam, że to mnie dotyczy. Pamiętam dokładnie datę, bo to było w moje urodziny [30 listopada - red.]. Byłam wtedy na zgrupowaniu kadry w Zielonej Górze, przygotowywałam się także do gry w drużynowych mistrzostwach Polski. Byłam rozpatrywana pod kątem reprezentacji Polski, co też było powodem zmiany obywatelstwa.

W okresie poprzedzającym otrzymanie tego maila uzyskiwała pani też dobre wyniki na korcie.

- Zaczęłam dobrze grać. Włożyłam w to sporo pracy, samo to nie przyszło. Bardzo dużo trenowałam i poświęcałam się temu. W sumie wszystko zaczęło się układać. Podpisałam umowę z klubem, miałam mieć wsparcie, podpisałam umowę z PZT. Przygotowałam sobie całe zaplecze, żeby móc grać. Przez całą karierę dość ciężko mi to przychodziło, bo nie miałam ani sponsorów, ani nic. Musiałam sobie sama radzić. I niby wszystko się ułożyło, a tu przyszedł ten mail, który był jak uderzenie obuchem w głowę. Jak go przeczytałam, to były tylko szok i niedowierzanie.

Zaczęłam dzwonić do rodziców i bliskich, bo w ogóle nie wiedziałam, co dalej. Jakie kroki mam podjąć, skąd to się wzięło. Wtedy był największy szok i rozpacz. Przez pierwszy miesiąc nie chciało mi się z mieszkania wyjść. Miałam wielką depresję z tego powodu. To było takie uczucie, że masz swoje życie, które nagle ktoś ci odbiera tak bez niczego. Długo mi zeszło zanim zaakceptowałam tę sytuację. Ale jak mówiłam, to postępowanie tak długo się toczyło, że w styczniu pomyślałam, że moje życie się na tym nie kończy i że są inne rzeczy, w których mogę być dobra i w których mogę się odnaleźć. I od tego momentu zaczęłam pod innym kątem na to patrzeć.

Była opcja krótszego zawieszenia, ale nie skorzystała z niej pani.

- Gdybym się od razu przyznała, bez otwierania próbki B, to mogłam mieć roczną dyskwalifikację. Nie wydając przy tym ani złotówki. W związku z postępowaniem wydałam olbrzymie pieniądze. Więc nawet tak na zdrowy rozsądek - gdybym cokolwiek brała, to chyba bardziej by mi się opłacało poczekać ten rok, potrenować w międzyczasie, nie wydawać pieniędzy i wrócić do rywalizacji. Ale jak można się przyznać do czegoś, czego się nie zrobiło? Nawet teraz, już po wyroku o czteroletniej dyskwalifikacji, gdybym mogła cofnąć czas, to nie skorzystałabym z tej opcji. Trzeba walczyć o oczyszczenie swojego imienia.

Po otrzymaniu wyroku miała pani 21 dni na odwołanie się do Trybunału Arbitrażowego ds. Sportu w Lozannie (CAS). Skorzystała pani z tej opcji?

- Nie zdecydowałam się na to. Postępowanie oznaczałoby kolejne czekanie, tym razem około roku. No i kolejne olbrzymie wydatki finansowe. Do tego strata czasu, nerwy i stres. Uważam, że rok w jedną czy w drugą stronę przy tym wymiarze kary już nie robi dużej różnicy.

Obawia się pani, że odebrane to zostanie jako przyznanie się do winy?

- Szczerze mówiąc, to ta cała sytuacja nauczyła mnie, by nie przejmować się tym, co mówią ludzie. Mam wokół siebie osoby, które mnie znają oraz wspierają i to wystarczy. A niektórzy zawsze gadali i będą gadać niezależnie od tego, jaka decyzja by zapadła. Gdyby była korzystna dla mnie, to pewnie by stwierdzili, że coś na pewno było nie tak. Że przekupiłam trybunał czy coś innego. Zawsze będą gadać i coś wymyślać. Niech więc sobie gadają.

Układa pani sobie teraz życie na nowo czy zostawia furtkę powrotu do gry w 2024 roku?

- Ciężko obecnie stwierdzić, bo to jeszcze spory kawał czasu. Nie mogę teraz niczego założyć, bo nie wiem, co się wydarzy przez te dwa lata. Nie odrzucam jednak całkiem opcji, by spróbować. Będę miała 27 lat, a wiele znacznie starszych zawodniczek wciąż gra. Ale nie mogę też zadeklarować teraz, że na pewno wrócę. Zobaczymy, na ile będę mieć wtedy chęć, ambicję. Jak mi się będzie życie układać i jakie będę miała wtedy życiowe cele.

Obecnie jest pani zatrudniona przez Warsaw Sports Group i zajmuje się sprawami organizacyjnymi dotyczącymi Superligi. A więc cały czas przy tenisie. Po otrzymaniu decyzji z wyrokiem nie kusiło panią, by całkowicie odciąć się od tego sportu?

- Różne pomysły miałam, ale stwierdziłam, że jednak na tenisie dobrze się znam. Tyle lat mu poświęciłam, więc chciałam przy nim zostać i tę wiedzę oraz doświadczenie wykorzystać w jakiś sposób.

Dobrze się pani odnajduje w nowej roli?

- Tak. Zajmuję się tym od początku lipca. To praca biurowa, ale pojawiałam się przy tej okazji też na meczach Superligi. To coś zupełnie nowego dla mnie, ale bardzo mi się podoba. Powiązane z tenisem, na którym się znam. Poza tym udzielam lekcji gry. Dodatkowo od niedawna pracuję też w biurze nieruchomości i od tego momentu mam już całkowicie zapełniony tydzień. Przenoszę się z jednego biura do drugiego. W weekendy były zaś mecze Superligi i w pewnym momencie pomyślałam, że nawet nie mam czasu sama poćwiczyć. Ale dobrze mieć zajęcia. Nadal jestem ambitna i stawiam sobie cele.

Jakie?

- Obecnie nie są tenisowe, a bardziej życiowe. Ale zostawię to dla siebie.

Uczy pani innych, a sama też wciąż trenuje?

- Na to ostatnio nie miałam zbytnio czasu ze względu na pracę. Dużo czasu poświęcam innym obowiązkom i te treningi zeszły trochę na dalszy plan. Ale na pewno formę trzeba dalej podtrzymywać, bo nie chcę jej całkiem stracić. Przez ostatnie dwa miesiące było jednak ciężko z tym.

A jak wyglądały u pani minione niespełna dwa lata?

- Moje życie było zawieszone, bo cały czas czekałam na tę decyzję. Nie można było się odciąć od tego całkowicie, bo cały czas z tyłu głowy była myśl i nadzieja, że wrócę do gry. Nie mogłam więc sobie na to pozwolić, by zacząć zajmować się czymś zupełnie innym. Jak mówiłam, przesłuchanie i decyzja miały być o wiele wcześniej, tylko potem z tygodnia na tydzień to się wydłużało.

Wspomniała pani o dużych wydatkach związanych z postępowaniem. Jaki miały one wpływ na pani życie?

- To już prywatne sprawy. Mogę tylko powiedzieć, że to są naprawdę kosztowne sprawy. Prawnik, wiele różnych badań, naukowe ekspertyzy. M.in. analiza włosa we Francji, podczas którego nie stwierdzono obecności stanozololu.

W raporcie mowa jest o zastrzeżeniach dotyczących założeń i metod zgłoszonych przez panią ekspertów oraz np. odnośnie procedury pobrania i transportu włosa do badania. Uważa pani, że te niedopatrzenia mogły zadziałać na jej niekorzyść przy podejmowaniu finalnej decyzji przez trybunał?

- Mogło tak być. Nie chcę jednak wracać do tego. To już i tak niczego nie zmieni.

Starała się pani udowodnić, że stanozolol dostał się do jej organizmu poprzez kontakt seksualny. Ale wcześniej analizowała opcję zanieczyszczenia suplementów i spożycia skażonego mięsa.

- Zaczęłam czytać o potencjalnych źródłach i dowiedziałam się, że suplementy czasem bywają zanieczyszczone. Zaczęłam wszystkie, które miałam w domu – nawet te, których nie brałam – wysyłać do sprawdzenia. Najpierw w Bielsko-Białej, potem prawnik doradził mi, by spróbować jeszcze w laboratorium POLADA, bo może mają lepszy sprzęt. Takie sprawdzanie trochę trwa, więc to też wydłużyło cały proces postępowania. Wszystkie suplementy były czyste. Wtedy mój prawnik znalazł kontakt do eksperta, który stwierdził, że czasem może chodzić o zanieczyszczone mięso. Próbkę, w której stwierdzono zakazaną substancję, miałam pobraną w Turcji, gdzie przypadki skażonego mięsa występują. Zaczęliśmy więc również ten wariant rozpatrywać. Tamten ekspert wspomniał też o drodze intymnego kontaktu. Zaczęłam się chwytać każdej opcji, bo chciałam się dowiedzieć, jak to się znalazło w moim organizmie.

Z raportu wynika, że Niezależny Trybunał zakwestionował m.in. wiarygodność tego, iż miała pani kontakt ze wspomnianym mężczyzną, choć potwierdziła to w zeznaniach jego żona. Rzeczywiście poddano to w wątpliwość?

- Wszystko jest w raporcie…

Ma pani obawy, że z powodu wyroku będzie się teraz za nią ciągnęła łatka dopingowiczki?

- Myślę, że dostałam tak długą dyskwalifikację, że już na pewno nikomu nie przeszkadzam w tym sporcie i nikomu nie zajmuję miejsca. Zawsze coś było nie tak. Jak wygrywałam turnieje, to było wytykanie, że przyjechałam i zabieram miejsce. Reprezentowałam wówczas Ukrainę, a życie się tak potoczyło, że w wieku 14 lat przeprowadziłam do Polski. Uważam, że na poziomie krajowym byłam dość dobrą zawodniczką i zawsze coś komuś przeszkadzało…O tej łatce w ogóle nie myślę. Żyję swoim życiem.

Tenisiści podobno często dostają wiadomości od hejterów w mediach społecznościowych po meczach. Czy przy tej sprawie był odzew z ich strony?

- Właśnie nie. Dostałam sporo wiadomości wspierających. Pytano mnie, kiedy w końcu wrócę itd. Niektórzy obliczali, kiedy będę mogła wznowić grę. To miłe. Dotyczy to kibiców i osób ze środowiska tenisowego. Pewnie ci, którzy chcą gadać złe rzeczy, to nie powiedzą mi tego prosto w twarz, tylko potrafią wypisywać coś anonimowo. Wprost nikt mi nic nie powiedział. W takim kontakcie otrzymałam tylko wsparcie.

Przez ostatnie pół roku dodatkowo chyba się ono przydawało ze względu na wojnę na Ukrainie. Czy pani najbliżsi nadal tam są?

- Nie, na przełomie marca i kwietnia przenieśli się do Niemiec, gdzie mamy dalszą rodzinę. Gdy odbierałam razem z chłopakiem mamę i siostrę na granicy, to był tam tłum. Czekaliśmy sporo czasu na nie. Tata razem z dziadkiem dotarł trochę później. Sporo się wtedy działo. Wiadomo, martwiłam się, żeby dali radę wyjechać oraz dotarli cali i zdrowi. Moi rodzice mieszkali w Charkowie, więc mieli do przejechania cały kraj. Podróż trwała kilka dni. Stres był spory, wybuchy dookoła itd. Nasz dom został trafiony podczas jednego z ataków Rosjan i jest całkiem zrujnowany. Różne sytuacje się zdarzają. Najważniejsze, że bliscy są zdrowi, a straty materialne zawsze można nadrobić.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.