Zamieszanie wokół Wimbledonu podzieliło Wielkie Szlemy. "Tu są sami ośmieszeni"

Agnieszka Niedziałek
- W zamieszaniu dotyczącym Wimbledonu, będącym efektem decyzji o wykluczeniu Rosjan i Białorusinów oraz odebraniu punktów, nie ma wygranych i przegranych. Tu są sami ośmieszeni - ocenia w rozmowie ze Sport.pl Tomasz Redwan. Zdaniem eksperta marketingu sportowego zabrakło w tym wypadku - tak jak i powszechnie w światowym sporcie - odgórnej decyzji, co może prowadzić do rozłamów. - Organizatorzy turniejów wielkoszlemowych nie są już jednością. Mamy trzy lewy i Wimbledon - dodaje.

Wimbledon to najstarszy i przez wielu uważany za najbardziej prestiżowy turniej tenisowy na świecie. Dwa lata temu był on jedyną imprezą wielkoszlemową, którą odwołano z powodu pandemii COVID-19, w tym sezonie stał się zaś jedyną, której organizatorzy zdecydowali się na wykluczenie Rosjan i Białorusinów w związku z wojną na Ukrainie (konflikt zaczął się pod koniec lutego, czyli już po zakończeniu tegorocznego Australian Open). Decyzja władz londyńskiego turnieju wywołała różne reakcje. Część środowiska poparła ją, ale były też głosy twierdzące, że jest to niesprawiedliwe wobec wykluczonych graczy. Tak też uznały organizacje WTA i ATP, które zaraz potem ogłosiły, że w konsekwencji uczestnicy tej imprezy nie otrzymają punktów rankingowych.

Zobacz wideo Kontrowersje wokół Igi Świątek już na samym starcie Wimbledonu

- Czego dowiedzieliśmy się na podstawie tej sytuacji? Że światowym tenisem nikt nie zarządza i że organizatorzy wszystkich turniejów oraz organizacje ATP i WTA mogą robić, co chcą. Gdzie w tym wszystkim jest Międzynarodowa Federacja Tenisowa (ITF), która może podjąć decyzję w tej sprawie? Nie robi tego. Organizatorzy Wimbledonu postanowili pryncypialnie nie dopuścić Rosjan i Białorusinów, bo tak im się podoba. Na to WTA i ATP stwierdziły, że nie przyznają punktów. Tu nie ma wygranych, tu nie ma przegranych, tu są sami ośmieszeni – zaznacza Tomasz Redwan.

Jego zdaniem całkowity brak jednomyślności i zarządzania związany z reakcją na ten konflikt zbrojny dotyczy nie tylko tenisa, ale niemal każdej dyscypliny.

- Nie ma też jakichkolwiek procedur, które by pokazywały, że sport jest w stanie cokolwiek mądrego, ciekawego i strukturalnie ważnego wymyślić. Żadna nadrzędna organizacja póki co nie zdecydowała się na konkretny krok. Międzynarodowy Komitet Olimpijski potępił działania zbrojne Rosji, ale Jelena Isinbajewa, Witalij Smirnow i Szamił Tarpiszczew nadal są jego członkami – argumentuje.

Tenis - sport z gruntu indywidualny. Zabawa w kotka i myszkę się skończyła

Analizując sytuację dotyczącą Wimbledonu, ekspert zwraca uwagę na to, że organizacje WTA i ATP w oczach osób spoza grona uczestników turniejów są podmiotami anonimowymi.

- My w ogóle nie wiemy, czym są, czym się zajmują, ale też kompletnie nas to nie interesuje. To jak takie organizacje mają w naszych oczach stracić? Ci, którzy uważają, że Rosjan należy wykluczać ze wszystkiego, przyznają rację Wimbledonowi. Pozostali nie przyznają jej nikomu, bo nie wiedzą, co się w ogóle zadziało. Sytuacja jest niesmaczna i nieciekawa. Ona nic dobrego nie przyniesie, ale też proszę mi wierzyć, że nic złego nie zdziała – podsumowuje.

Według byłego dyrektora marketingu i promocji Polskiego Komitetu Olimpijskiego istotne jest także to, że w tenisie przynależność państwowa zawodników nie odgrywała zwykle zbytnio roli.

- O ile ja wiem, że Daniił Miedwiediew to Rosjanin, to przeciętny kibic tenisa nie jest w stanie odróżnić Ukrainki od Rosjanki, Rosjanki od Białorusinki czy reprezentantki innego postsowieckiego kraju. W tej dyscyplinie narodowości nigdy nie było, z wyjątkiem Pucharu Davisa, Pucharu Billie Jean King czy ATP Cup. W igrzyskach niby mamy jeszcze reprezentantów państw, ale warto zwrócić uwagę, że już w turniejach pod szyldem ITF, WTA i ATP nie ma obowiązku, by w deblu czy mikście występowały duety z tego samego kraju. Tenis jest sportem z gruntu indywidualnym – podkreśla.

Władze rozpoczynającego się 29 sierpnia US Open jakiś czas temu ogłosiły, że przyjmą Rosjan  i Białorusinów, ale wystąpią oni pod neutralną flagą. Redwan zwraca jednak uwagę na różnice między tym turniejem a londyńskim.

- W Nowym Jorku nie mogę sobie pozwolić od tak na taki ruch jak Wimbledon, który jest prywatną spółką. US Open jest organizowane przez amerykańską federację i to dwie zupełnie różne rzeczy. Trzeba też pamiętać, że Brytyjczycy są wciąż świeżo po wyjściu z Unii Europejskiej. Jest wiele elementów, które wpływają na takie lub inne pojmowanie tej sprawy - zapewnia.

Przypomina przy tym, że ocena decyzji o wykluczeniu jest w tym wypadku drugorzędną sprawą. Zasadniczą kwestią jest zaś podjęcie jej na szczeblu odgórnym.

- Ja bym chciał i wymagał, żeby po czterech miesiącach światowy sport wreszcie się określił. W sprawie dopuszczania rosyjskich sportowców, organizowania na terenie Rosji imprez i wykluczania osób z tego kraju ze struktur MKOl. Tam jest najwyższa polityka. Powoli zbliżają się igrzyska w Paryżu. MKOl będzie musiał się wówczas określić i to zdecydowanie. Wykluczenie Rosjan ze względu na złamanie procedur dopingowych było śmieszne. Niby występowali pod neutralną flagą, ale sami sobie namalowali rosyjską na strojach. To była zabawa w kotka i myszkę. Ale teraz ona się skończyła i te decyzje trzeba podjąć – analizuje.

Niezrozumiała kara. "Interes mniejszości wziął więc górę nad interesem większości"

Ekspert wskazuje też na analogie między debatą na temat dopuszczenia Rosjan i Białorusinów do Wimbledonu i zezwolenia Novakowi Djokoviciowi na start w styczniowym Australian Open. W przypadku Serba punktem spornym był brak szczepienia przeciwko COVID-19.

- To była światowa szopka. Zapomnieliśmy już o tym, ale wtedy był to temat ważny. Tak samo się tym emocjonowaliśmy jak teraz sprawą Wimbledonu, choć powód był zupełnie inny. Wtedy także decyzja została podjęta arbitralnie, tam przez australijski rząd. To może władze światowego sportu powinny postanowić, że organizator każdej imprezy ma prawo do własnej decyzji? To będzie jakaś decyzja – komentuje ironicznie.

Jego zdaniem dwa wspomniane przypadki są potwierdzeniem, że kolejne sytuacje wymagające proceduralnych decyzji będą się powtarzały.

- ITF powinien się zebrać, ustalić coś, ogłosić to i przedstawić przewidziane sankcje, jakie grożą tym, którzy się tym ustaleniom nie podporządkują – kwituje.

Ekspert marketingu sportowego wskazuje, że nieprzyznanie punktów będzie miało wpływ na ranking zawodników, a co za tym idzie także na zarabiane przez nich pieniądze. Według niego nie można wykluczyć, że dojdzie do procesów odszkodowawczych.

- Bo dlaczego też karać tenisistów, którzy zostali dopuszczeni do takiego turnieju, nieprzyznawaniem punktów? Można byłoby postanowić "zachowujemy status quo". Jak jednak podkreślam, tu nie chodzi o to, jaka jest decyzja, tylko o to, że została w ogóle podjęta. Nie można udawać, że problemu nie ma. Jest to gorący problem światowego sportu, a w tym wypadku światowego tenisa. Organizatorzy turniejów wielkoszlemowych podzielili się, nie są już jednością. Nie można ich już nazwać czterema lewami. Mamy trzy lewy i Wimbledon – podsumowuje.

Jednocześnie przypomina, że uwzględnić trzeba także kwestię rankingu wyłaniającego uczestników kończącego sezon turnieju masters.

- Co jeśli ktoś się nie zakwalifikuje przez to do tej imprezy? Straci pieniądze i szansę wywalczenia kolejnych punktów. To ma duże konsekwencje dla poszczególnych graczy. ATP i WTA mają dbać o ich dobro, a nagle się okaże, że największymi przegranymi są ci, którzy osiągną sukces w Londynie. To jest kara, której nie rozumiem – zaznacza.

Wskazane organizacje reprezentujące tenisistów argumentowały, że chodzi o kwestię równego traktowania. Redwana takie tłumaczenie nie przekonuje.

- Te organizacje dbają o interes tych, których wykluczono, a o interes tych, którzy zdecydowali się grać, już nie. Wimbledon ogłosił jedno, a władze WTA i ATP szybko drugie. Czy po gruntownym przemyśleniu i gruntownej dyskusji? Tego nie wiem. Pamiętajmy też, że tych, którzy zagrają i którym odbiera się punkty, jest zdecydowanie więcej niż tych wykluczonych. Interes mniejszości wziął więc górę nad interesem większości – podkreśla.

Światowy sport nie zdał egzaminu. "Serena? Sam udział nic nie daje, liczy się styl"

Wskazuje także na to, że organizacje te znajdą się w nie najlepszym położeniu w przypadku ewentualnej eskalacji działań wojennych.

- Nie chciałbym, aby do tego doszło, ale jeśli by tak się stało, to świat całkowicie odwróci się od Rosjan, a ATP i WTA będą musiały podjąć decyzję o ich wykluczeniu. I jak ją uzasadnią? Bo teraz mocniej bombardują? Jeszcze raz powtórzę, kluczem jest racjonalna i przemyślana wspólna decyzja. Światowy sport nie zdał z tego egzaminu. Nie spotkał się i nie podjął jej – zastrzega.

Jednym z wydarzeń tegorocznego Wimbledonu był powrót po roku do rywalizacji singlowej Sereny Williams. Będąca już legendą 40-letnia Amerykanka w ubiegłym tygodniu zaprezentowała się po raz pierwszy od poprzedniej edycji londyńskiego turnieju – wystąpiła w deblu w Eastbourne. W Londynie odpadła już w pierwszej rundzie po trzysetowym meczu z Francuzką Harmony Tan. Poziom sportowy mocno falował, ale pod względem dramaturgii pojedynek nie zawiódł. Opinie dotyczące tenisistki z USA było różne. Jedni docenili jej waleczność na przekór fizycznym ograniczeniom, inni wytykali braki.

- Kiedy dowiedziałem się, że wystąpi, to uznałem, że nie jest to dobry moment na jej powrót. Obawiałem się, czy starczy jej sił do drugiego meczu. Była kompletnie nieprzygotowana i były pewne przesłanki wskazujące na to, że się po prostu ośmieszy. Mimo wszystko. Wracała po tak długiej przerwie, jest w fatalnej formie, a wiemy, że jej gra opiera się na sile. Pojawiało się pytanie, czy Williams w jakiś sposób nie naraża na szwank swojego wizerunku – zastanawia się Redwan.

Jego zdaniem również dla turnieju sam powrót wielkiej gwiazdy byłby atutem tylko pod warunkiem, że odniosłaby dobry wynik.

- Gdyby przebiła się do ćwierćfinału czy półfinału. Sam jej udział coś turniejowi daje, ale bardzo liczy się styl pożegnania. Jeśli jest dobry, to zostanie zapamiętany, a jak będzie kiepski, to pojawi się pytanie „po co ona się ośmieszyła?". Całym sercem trzymałem kciuki za Serenę. Życzyłem jej, by ten Wimbledon wygrała, choć punktów do rankingu by i tak za to nie dostała – dodaje.

Według niego zaś najlepszym ruchem ze strony Amerykanki byłby start w mniejszym rangą turnieju w ojczyźnie.

- Wygrać taką imprezę WTA o randze 250, podnieść ręce do góry w geście triumfu i powiedzieć „dziękuję" - wskazuje. 

Bohaterstwo i ludzki odruch Świątek

Ekspert jest przekonany jest Wimbledon zachował swój prestiż, ale też uważa, że bardzo możliwe, iż o tegorocznej edycji będzie mówiło w przyszłości jako o dziwnej. Sądzi też, że turnieju tego nie można sprowadzić do miana imprezy pokazowej, co sugerowali niektórzy zawodnicy w związku z odebraniem punktów. Dodaje jednak, że choć jeszcze nie można tego zrobić, to może to zmierzać w tym kierunku.

- Osoby z Ameryki Południowej czy z USA nawet nie muszą mieć zbytnio wiedzy na temat tego, co się dzieje w Europie. Podejmowanie decyzji o wykluczeniu w dość arbitralny sposób może doprowadzić do tego, że władze tenisowe i zawodnicy zaczną się zastanawiać, czy przypadkiem nie omijać tej imprezy. Mam nadzieję, że wojna na Ukrainie nie będzie trwała kolejny rok i w przyszłym sezonie nie będzie ponownie takiej sytuacji. Pytanie też, czy organizatorzy innych turniejów nie pójdą w ślady Wimbledonu. Mają teraz moralne prawo, by wykluczyć Rosjan, bo Brytyjczycy tak zrobili. Czy WTA i ATP z automatu zabiorą wtedy możliwość zdobycia tam punktów? – rozważa.

O wojnie na Ukrainie regularnie przypomina przy wielu okazjach za to Iga Świątek. Liderka światowego rankingu grała z wczepioną w czapkę wstążeczką w kolorach ukraińskiej flagi i nieraz poruszała ten temat podczas przemów po wygranych meczach i turniejach. Tak było m.in. na początku czerwca, gdy po raz drugi w karierze wygrała wielkoszlemowy Roland Garros.

- Dla mnie to bohaterstwo. A jak jakiś wariat będzie chciał jej zrobić krzywdę, bo liderka rankingu opowiedziała się przeciwko Rosji, a wsparła Ukrainę? Powiedzenie czegoś takiego podczas turnieju w Paryżu może spowodować konsekwencje. Nie miało to może dużego przełożenia na sytuację globalną, ale myślę, że Iga nie zrobiła tego z tym zamiarem. To był ludzki odruch. Warto też zwrócić uwagę, że dwa lata temu powiedziała „Mam dopiero 19 lat i nie chcę się na pewne tematy wypowiadać, bo jestem na to za młoda". Tutaj twardo przedstawiła swoje zdanie, choć wciąż jest młoda – zwraca uwagę Redwan.

Więcej o:
Copyright © Agora SA