Agnieszka Radwańska: Reakcje są przeróżne. Niektórzy nie mogą uwierzyć, że ja to ja [nieDawny Mistrz]

Łukasz Jachimiak
- Trafiłam na najlepszą erę tenisa. Tak uważam. Proszę popatrzeć, ile wielkich nazwisk przewinęło się przez ten czas, gdy grałam - mówi Agnieszka Radwańska i tłumaczy, dlaczego na "pierwszym miejscu stawia nie jakieś pojedyncze zwycięstwo, tylko całokształt grania".

Agnieszka Radwańska, urodzona w 1989 roku. Najlepsza polska tenisistka w historii. Jej największe sukcesy to:

  • 20 wygranych turniejów WTA w singlu
  • 2 wygrane turnieje WTA w deblu
  • Finał Wimbledonu 2012
  • Półfinał Wimbledonu 2013
  • Półfnał Australian Open 2014
  • Półfinał Wimbledonu 2015
  • Półfinał Australian Open 2016
  • 2. miejsce w światowym rankingu WTA
Zobacz wideo Reakcja Igi Świątek mogła zaniepokoić. "Przypomnieliśmy sobie, że ma dopiero 19 lat"

Łukasz Jachimiak: Które miejsce może Pani zajmować w rankingu najbardziej rozpoznawalnych polskich sportowców? Jak Pani myśli?

Agnieszka Radwańska: Nie mam pojęcia. Ale przecież ja już nie gram od 2018 roku.

Nie szkodzi. Pierwszy jest Adam Małysz, mimo że skakać przestał 10 lat temu

- Adama i Roberta Lewandowskiego to na pewno rozpoznają wszyscy. Nie wierzę, że uchował się w Polsce ktoś, kto ich nie kojarzy!

A Pani czuje się popularna?

- Chyba tak. Często jestem rozpoznawana. Czasami w takich sytuacjach, że aż sama się dziwię. I które wspominam, nie mogąc przestać się śmiać.

Proszę opowiadać. Jak wyglądało najdziwniejsze rozpoznanie?

- To chyba sytuacja z USA. Indian Wells, Kalifornia, rok 2014 albo 2015. Poszłam do sklepu z bielizną. Wybierałam sobie majtki, gdy nagle obok mnie stanęły dwie panie, o których w życiu bym nie pomyślała, że oglądają tenis i żywo się nim interesują. Bo na oko miały po co najmniej 80 lat! Były bardzo podekscytowane, że mnie spotkały. A z rozmowy okazało się bardzo dużo o mnie wiedzą.

A jak reagują na Panią rodacy? Też zaczepiają w sklepie z bielizną?

- Reakcje są przeróżne, ale najbardziej śmieszą mnie ci, którzy nie mogą uwierzyć, że ja to ja. Jakbym mieszkała na Marsie i przyleciała na chwilę na Ziemię, ha, ha!

Wróćmy na ziemię - w rankingu rozpoznawalności jest Pani siódma.

- To bardzo mi miło, że nadal jestem wysoko. To dowód, że dałam się ludziom zapamiętać. Moja kariera trwała 13 lat. Nie wypadałam ze światowej czołówki. W prawie każdym turnieju dochodziłam do dalekich rund, zawsze walczyłam z wielkimi postaciami tenisa. Z tego jestem dumna.

Wyrobiła sobie Pani markę nie tylko w sporcie, ale i w biznesie. Jest Pani ambasadorką UNICEFU, co jakiś czas można też Panią zobaczyć w reklamach.

- To prawda, dostaję różne propozycje i jestem aktywna biznesowo, ale przede wszystkim jestem mamą. I to jest zajęcie na cały etat. Mój synek ma dopiero osiem miesięcy, jemu poświęcam zdecydowanie najwięcej uwagi. W wolnym czasie, jak już go znajdę, chętnie współpracuję z tymi, z którymi łączą mnie zainteresowania i życiowa filozofia. Tenisem cały czas mocno się interesuję. A reklamować mogę to, co sama lubię, dlatego jestem ambasadorką pieczywa Wasa i od teraz również wody Jurajska. Ale najbardziej jestem skupiona na rodzinie. Właśnie zajmujemy się z mężem budową domu.

A co z Pani apartamentami? Przed pandemią w Krakowie można było zamieszkać w Wimbledonie, Singapurze czy Miami i chyba były plany, żeby u Radwańskiej kibice mogli pomieszkiwać też w innych polskich miastach?

- Z apartamentami ruszyłam w 2017 roku i one się cieszyły wielkim zainteresowaniem oraz zbierały świetne oceny. Wielu zagranicznych turystów chętnie się zatrzymywało w apartamentach urządzonych tematycznie, przypominających najważniejsze dla mnie tenisowe miejsca. Liczę, że już w przyszłym roku dzięki szczepionkom świat będzie funkcjonował w miarę normalnie i ludzie znów będą dużo podróżować. Moje krakowskie apartamenty czekają. A pomysły na otworzenie podobnych miejsc w innych miastach są aktualne.

A czy w apartamencie Miami czegoś nie brakuje?

- Nie, dlaczego?

W Wielkanoc Hubert Hurkacz grał finał turnieju w Miami, a Pani mąż, Dawid Celt, wrzucił na Twittera zdjęcie dwóch pucharów i zapytał kibiców czy wiedzą, co to za szkło. Zagadka szybko została rozwiązana - to były Pani trofea za wygranie turniejów w Miami w singlu i deblu.

- Puchary za wygrane turnieje są dla mnie tak cenne, że mam wszystkie w domu. Ale to jedyne pamiątki, które trzymam u siebie. W apartamentach jest cała reszta. Na przykład w apartamencie Wimbledon wisi sukienka, w której grałam finał z Sereną Williams, jest też rakieta, której w tamtym meczu używałam, są piłeczki, ręczniki - jest dosłownie wszystko.

Zacytuję, co Pani mąż powiedział mi o tamtym finale, gdy rozmawialiśmy przed meczem Igi Świątek z Sofią Kenin w finale ubiegłorocznego Rolanda Garrosa. "Agnieszka zawsze podkreślała, że finał to są wyjątkowe emocje. Trzeba to przeżyć, żeby wiedzieć, z czym to się je. Jak wychodzisz na finał takiego turnieju jak Wimbledon, to siedzą przed tobą ludzie z rodziny królewskiej, siedzi cała loża wybitnych tenisistów i różnych osobistości. I jak widzisz ich wszystkich i komplet widzów na stadionie, to serce bije szybciej. Zwłaszcza gdy po drugiej stronie jest Serena Williams. Agnieszce pierwszy set wtedy uciekł".

- Tak było, to sama prawda. Oczywiście ja już wcześniej grałam na korcie głównym i to wiele razy. Ale nigdy wcześniej nie grałam takiego finału. Wyszłam przed 15 tysięcy ludzi, przed lożę z rodziną królewską, przed tych wszystkich wybitnych ludzi i to mnie spięło. Serena była o wiele bardziej doświadczona. I kiedy się z tym wszystkim oswajałam, ona już miała wygranego seta.

Po secie przegranym 1:6 Pani się podniosła i porwała za sobą publikę.

- Tak; pamiętam, jak kibice krzyczeli "Agnieszka, Agnieszka!".

A ja pamiętam, jak po trzysetowym boju wszyscy oddawali co cesarskie zwycięskiej Serenie, ale też mówili, że wszystko przed Panią. Mam cytat z Lindsay Davenport, która komentowała wtedy dla BBC: "Agnieszka płakała, a powinna się raczej uśmiechać. Przed nią wspaniała przyszłość. Ma dopiero 23 lata, pokazała, że od najsilniejszych fizycznie rywalek wcale nie dzieli jej dużo. Dziś widać, że Wielki Szlem jest w jej zasięgu". Bardzo Pani żałuje, że żadnego turnieju wielkoszlemowego nie wygrała, choć to faktycznie było w zasięgu?

- Jasne, że żałuję. Taki tytuł naprawdę był w moim zasięgu. Blisko byłam na tamtym Wimbledonie, a też jeszcze kilka razy później, w innych turniejach.

Najbliżej też na Wimbledonie, ale rok później? Półfinał przegrany w 2013 roku z Sabiną Lisicką 4:6, 6:2, 7:9 to ten Pani mecz, który mnie jako kibica i dziennikarza bolał najbardziej.

- Mnie też bardzo zabolał. Niestety, tak czasami jest, że ktoś akurat w meczu z nami ma swój najlepszy dzień. Bardzo żałowałam, bo czułam, że to może być mój turniej. Wiadomo, że nikt by mi nie zapewnił zwycięstwa w finale, gdybym do niego weszła, ale tamten finał zapowiadał się dla mnie naprawdę korzystnie.

Bo czekała w nim Marion Bartoli, z którą miała Pani bilans 7-0.

- Lubiłam i umiałam grać z Bartoli. Niestety, nie zagrałam z nią o tytuł. I - niestety - nie mam wielkoszlemowego tytułu. Generalnie bardzo sobie cenię to, że najpierw weszłam do światowej czołówki, a później przez lata się w niej utrzymywałam, a nawet z roku na rok się poprawiałam. Wielu ludzi sportu uważa, że to jest najtrudniejsze. Ja to zrobiłam. Ale byłoby świetnie, gdybym przy okazji wygrała też turniej wielkoszlemowy i medal olimpijski.

Rozczarowanie po półfinale Wimbledonu 2013 to pewnie i tak nic przy tym, co tam Pani przeżyła na igrzyskach w Londynie 2012? Była Pani kiedyś pod tak dużą presją, jak między finałem Wimbledonu 2012 a startem turnieju olimpijskiego na tych samych kortach?

- Ma pan rację, że wtedy oczekiwania wobec mnie były największe. Liczono na mój medal, nawet na złoto.

Nawet na ceremonii otwarcia igrzysk wystąpiła Pani jako chorąży naszej reprezentacji.

- Wszystko działo się dla mnie za szybko. Między finałem Wimbledonu a igrzyskami minęły tylko dwa tygodnie. Nigdy nie byłam typem silnej fizycznie zawodniczki. Wiadomo, jakie mam warunki. Wimbledon kosztował mnie bardzo dużo sił, fizycznie nie zdążyłam się zregenerować. Mentalnie też było mi bardzo trudno.

Zdaje się, że była też Pani chora, że finał z Williams grała Pani mając gorączkę?

- Tak, chorowałam w trakcie turnieju, przeziębiłam się. Ale infekcja w trakcie długiego turnieju to nie była dla mnie nowość. Organizm reagował tak na duże zmęczenie. Między Wimbledonem a igrzyskami najbardziej zabrakło mi spokoju i jeszcze trochę odpoczynku. A jeszcze w pierwszej rundzie turnieju olimpijskiego trafiłam na naprawdę świetną tamtego dnia Julię Goerges i chociaż walczyłam, jak mogłam, to kilku piłek mi zabrakło [było 5:7, 7:6, 4:6]. Szkoda, bo może po wygraniu takiego trudnego meczu zaskoczyłabym, rozkręciłabym się i mimo zmęczenia dobrze by mi poszło.

"Z doświadczenia wiem, że lepiej nie czytać na swój temat. Szczególnie komentarzy w internecie" - to cytat z Pani. Po igrzyskach Pani o sobie czytała?

- Już wtedy nie czytałam, ale i tak docierało do mnie dużo tego, co ludzie pisali. Zwłaszcza jak wkrótce lepiej mi poszło na turnieju w Kanadzie.

Przeżywała Pani to, co Robert Lewandowski, o którym niektórzy mówią, że dla Bayernu Monachium to strzelać mu się chce, a dla reprezentacji Polski nie bardzo?

- Dokładnie, ha, ha.

Czy Pani najmilsze wspomnienia z kariery to spektakularna walka o tytuł w Mastersie w Singapurze w 2015 roku?

- Niesamowicie się tam wszystko potoczyło. W meczu z Simoną Halep o wyjście z grupy nie mogłam przegrać seta. Inaczej nie awansowałabym do półfinału. Chyba nigdy nie miałam aż tak udanego i tak spektakularnego pościgu jak w tamtym tie-breaku. Przegrywałam 1:5, a wygrałam 7:5. Miałam luźną, pewną rękę. Przy wyniku 1:5 zeszła ze mnie presja. Przestałam się denerwować, myśląc, że już jest po secie. I wszystko zaczęło mi wychodzić. Ta dyspozycja została i na drugiego seta meczu z Halep, i na półfinał oraz finał. Półfinał z Muguruzą był jednym z moich najlepszych meczów w karierze. Bez wahania go wymieniam, jak tylko myślę o najbardziej udanych występach. Finał z Kvitovą też był dobry, ale to w półfinale był najlepszy pokaz tenisa.

Tamten Masters to Azja, a Azja dla Pani była chyba najfajniejszym kontynentem do gry?

- Bardzo lubię Azję, zawsze dobrze się tam czułam na turniejach i miałam świetny kontakt z kibicami. Pasowały mi tamtejsze korty, radziłam sobie z trudną pogodą, bo tam zawsze były upały i duża wilgotność. To rzeczywiście było moje miejsce.

Wygrała tam Pani 10 z 20 turniejów WTA, a nawet 11, jeśli policzymy Stambuł.

- Do tego można doliczyć jeszcze udane, choć niewygrane turnieje. Jak te z finałami z Pekinu i Tokio. Rzeczywiście statystyki potwierdzają, że Azję lubię. A przecież tam jest rozgrywana tylko mała część kalendarza. W czasach mojej gry to były turnieje głównie pod koniec roku.

Z czego wynikała Pani popularność właśnie tam? Nauczyła się Pani jakichś zwrotów do kibiców w ich językach?

- Tak było! Nawet jeszcze pamiętam, jak się przywitać po chińsku czy japońsku. Uczyłam się różnych słów i zdań. I bardzo się starałam mówić to poprawnie, z odpowiednim akcentem. Bo wiem, że w chińskim nawet sposób wypowiadania danego słowa może zmienić jego znaczenie. To bardzo trudny język. Ale warto się starać, bo ludzie bardzo mili. Czułam, że mnie lubią.

To w Azji zyskała Pani przydomek Ninja?

- Tak! Mój ulubiony. Ze wszystkich pseudonimów ten podobał mi się najbardziej, bo moim zdaniem oddawał to, co pokazywałam na korcie. Przede wszystkim zwinność i spryt: tym potrafiłam pokonywać największe rywalki.

Puchar z Singapuru stoi w Pani domu w szczególnym miejscu?

- Oczywiście. Wygrałam w okolicznościach, które są wspominane do tej pory. Ale nie patrzę na swoje 20 trofeów za wszystkie wygrane turnieje i nie ustawiam od najważniejszego do najmniej ważnego. Na pierwszym miejscu stawiam nie jakieś pojedyncze zwycięstwo, tylko całokształt mojego grania. Trafiłam na najlepszą erę tenisa. Tak uważam. Proszę popatrzeć, ile wielkich nazwisk przewinęło się przez ten czas, gdy grałam. Serena Williams, Venus Williams, Maria Szarapowa, Wiktoria Azarenka, Swietłana Kuzniecowa, Karolina Woźniacka, Andżelika Kerber, Petra Kvitova, Simona Halep. Przez wiele lat z nimi wszystkimi walczyłam. Wolę taką karierę niż sezon albo dwa świetne sezony i koniec. A przez lata takich karier sporo widziałam.

Ze wszystkimi wymienionymi zawodniczkami Pani wygrywała, ale z Sereną tylko raz na 11 meczów, więc chyba nie muszę pytać, z kim grało się najtrudniej?

- Tak, jedyny wygrany z nią mecz miałam w Pucharze Hopmana. To nieoficjalnie mistrzostwa świata par mieszanych. Finałowy mecz z Jerzym Janowiczem graliśmy przeciw USA. Wygrałam z Sereną, a później w decydującym mikście pokonaliśmy Serenę i Johna Isnera.

Tak się zaczął dla Pani rok 2015, a skończył się wygraną w Singapurze. Po nim można było uwierzyć, że doczeka się Pani i pierwszego miejsca w rankingu WTA, i tytułu wielkoszlemowego. Ale bardzo dobry był jeszcze tylko 2016 rok, a później już chyba zaczęła Pani przegrywać ze zdrowiem?

- Tak, kontuzje dokuczały mi coraz bardziej. Brakowało czasu, żeby się sobą zająć. Ciągle trzeba było grać, bronić wielu punktów, walczyć w jednym turnieju po drugim. Proszę zauważyć, że teraz liderkami światowego rankingu są dziewczyny które mają po 5-6 tysięcy punktów. Dziś tenis kobiet stoi tylko na dwóch-trzech nazwiskach. A ja miałam po 8 tysięcy punktów i najwyżej byłam druga. Nie dało się wskoczyć wyżej, bo Serena miała czas swojej świetności i w każdym roku wygrywała dwa-trzy z czterech Wielkich Szlemów, do tego jeszcze ze dwa duże turnieje i miała 10 tysięcy punktów. Była nie do przeskoczenia.

Tak to Pani ocenia teraz, a czy tak samo to Pani widziała też wtedy?

- Oczywiście wtedy starałam się zrobić wszystko, co mogłam. Ale pewnych rzeczy się nie pokona. Nie urodziłam się jako mocno zbudowana dziewczyna i nigdy nie miałam szans stać się taką zawodniczką, która mogłaby pójść na wymianę ciosów z Sereną. Ale bardzo się starałam swoim tenisem wytrącić argumenty jej i innym siłowo grającym zawodniczkom.

Martina Navratilova, z którą współpracowała Pani cztery miesiące w 2015 roku, mówiła później, że w swoim pokoleniu jest Pani najbardziej pomysłową i kreatywną tenisistką. Ale też pisała dla WTA, że jest Pani niechętna do ryzyka.

- Po to dołączyliśmy Navratilovą do sztabu, żeby spróbować coś dodać. Ale nie mogliśmy zrobić rewolucji. Po prostu nie miałam takich cech, żeby grać ryzykowny, mocny tenis.

Jeśli chodzi o sport, to najtrudniej grało się Pani z Sereną Williams, a jeśli chodzi o emocje, o łączące Was relacje, to z siostrą, z Karoliną Woźniacką, z Andżeliką Kerber?

- Z Karoliną i z Andżeliką mecze były zawsze bardzo zacięte i wpadając na siebie, wiedziałyśmy, że żadna nie odpuści. Każda wchodziła na kort, żeby wygrać. A to, że się przyjaźniłyśmy, nie miało znaczenia. Bez względu na wynik potrafiłyśmy krótko po meczu pójść razem na kolację. A z Ulą grałyśmy od dziecka i wtedy rywalizowało nam się trudniej. Natomiast później już rzadziej się na korcie spotykałyśmy. Oczywiście teraz z nimi wszystkimi się przyjaźnię. Z siostrą to naturalne, a z Karoliną i z Andżeliką też jesteśmy w stałym kontakcie.

A przyjaźni się Pani ze Stefano Terrazzino?

- Owszem! I nie tylko z nim z "Tańca z gwiazdami". Bardzo fajnych ludzi tam poznałam. I przeżyłam fajną przygodę.

Pani mąż dobrze tańczy?

- Powiedzmy, że Stefano trochę lepiej, ha, ha.

A jak Pani się miewa zdrowotnie? Kiedy kończyła Pani karierę, mówiła, że stopa puchnie i ból budzi Panią w nocy, narzekała Pani też na kręgosłup, kolana, barki i stawy.

- Niestety, wychodzą lata harówki głównie na betonie. Teraz raz w tygodniu spotykam się z Martą Domachowską i gramy, bo to lubimy i chcemy się poruszać. Razem chodzimy też na siłownię. To już jest sport rekreacyjny, a mimo to potrzebuję pomocy fizjoterapeuty.

Do sportu profesjonalnego Pani nie tęskni? Ma Pani dopiero 32 lata, ale nie ma szans, że kiedyś wznowi Pani karierę?

- Zdecydowanie nie tęsknię. Przez kilkanaście lat wszystko podporządkowałam tenisowi. Ciągle myślałam o meczach, treningach, podróżach. Nawet nie było normalnych świąt, bo trzeba było wylatywać do Australii. Nic się nie liczyło, tylko tenis. Teraz pora pożyć.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.