Iga Świątek wygrała w niedzielę finał Roland Garros. 19-letnia Polka w świetnym stylu pokonała szóstą zawodniczkę światowego rankingu Sofię Kenin 6:4, 6:1. To największy sukces w historii polskiego tenisa.
Joanna Sakowicz-Kostecka: Pamiętam je. Kiedy Iga miała 11 lat, w Krakowie po raz pierwszy zorganizowaliśmy mistrzostwa Polski dla dzieci. Iga grała wtedy w kategorii do lat 12 i wyróżniała się w niej.
- U nas Iga grała w halowych mistrzostwach. Najpierw w 2012, a później w 2014 roku. Za drugim razem, jako 13-latka, zdobyła medal, walcząc z 14-latkami. Ale najfajniejsze było to, że wokół niej nie było szaleństwa, że u niej nie było chodzenia z nosem w chmurach. Żadnego ogłaszania, że Iga będzie wielką zawodniczką, żadnej szajby, którą się często obserwuje u rodziców, których dziecko cokolwiek wygra. Iga w młodzieżowym tenisie w Polsce coś znaczyła, a przy tym był wokół niej spokój. Rodzinę Świątków to zawsze cechowało. Nie chcę operować nazwiskami, ale była inna zawodniczka, wokół której robiono wielką atmosferę, traktowano ją jak gwiazdkę. Iga rozwijała się po cichutku, pokornie. Rodzina Świątków zachowywała się jakby jej filozofią było powiedzenie "Pracuj w ciszy, niech twoje wyniki mówią za ciebie".
- Pamiętam, jak to powiedziałam. Dałam takie zastrzeżenie, bo nie lubię za dużo zapowiadać. Jestem w tenisie od ponad 30 lat i widziałam mnóstwo talentów, którym się wróżyło wielkoszlemowe triumfy, a w końcu nikt o nich nie usłyszał. Ja o sobie słyszałam takie teksty. W pewnym momencie zdominowałam rozgrywki młodzieżowe w Polsce. Kiedy miałam 12 lat, to w swojej kategorii wiekowej w mistrzostwach kraju traciłam trzy gemy w całym turnieju. Jako 12-latka była mistrzynią do lat 14, a mając 13 lat - do 16. Jako 15-latka zostałam mistrzynią Polski seniorek, mając 16 lat, zadebiutowałam w Pucharze Federacji. Nasłuchałam się wtedy o sobie takich rzeczy, które mi zaszkodziły.
- Nie, nie. Zawsze byłam bardzo pracowita, pod tym względem niczego sobie nie zarzucę. Natomiast wtedy każdą porażkę traktowałam jak koniec świata. Wydawało mi się, że skoro ogłoszono mnie nadzieją polskiego tenisa, to mi nigdzie nie wolno przegrać meczu. Jeśli w jakimś międzynarodowym turnieju przegrałam w pierwszych rundach, to uznawałam, że nie mają prawa widzieć we mnie żadnej nadziei. Miałam być następczynią, więc czułam, że muszę tylko wygrywać. Moje najbliższe otoczenie tak oczywiście nie mówiło. Ale czytałam o sobie takie rzeczy. I to mi w głowie utkwiło. Dlatego teraz zawsze podkreślam, że dzieciom trzeba dać się rozwijać w ich własnym tempie. Nie twierdzę, że ci ludzie zniszczyli mi karierę. Absolutnie. Siebie mogę obwiniać. Natomiast jestem za tym, żeby każdy pracował w ciszy i żeby za niego mówiły wyniki.
- Agnieszka jeszcze wtedy nie grała w tenisa. Najpierw miałam być następczynią Jadwigi Jędrzejowskiej, a potem Magdy Grzybowskiej, z którą pochodzimy z tego samego miasta.
- Rzeczywiście wtedy tak pomyślałam. A jeszcze mocniej uwierzyłam, że Iga kiedyś wygra turniej Wielkiego Szlema po tym jak usłyszałam opinię Magdy Linette. Ona po treningu z Igą stwierdziła, że pytanie jest nie czy, tylko kiedy Iga wygra Wielkiego Szlema. Magda powiedziała to nie w jakimś wywiadzie, tylko na treningu przed meczem kadry w Pucharze Federacji.
- Po jej meczu z Simoną Halep. Wtedy w gronie byłych tenisistów dużo o tym rozmawialiśmy. Jak wcześniej dużo mówiliśmy o koronawirusie, tak nagle tematem numer jeden stała się Iga. Ja nawet nie patrzyłam w drabinkę. Wiem, że Iga mogła grać ze Switoliną, z Kvitovą. Gdyby miała grać ze Switoliną, to wygrałaby z nią 6:1, 6:1. Z Kvitovą też by wygrała, bo grała tak dobrze. Wygrałaby ze wszystkimi. Teraz już można to powiedzieć.
- Zgadza się, cały świat. A my jesteśmy ciągle takich pochwał złaknieni. I sukcesów sportowych.
- Jeszcze jest za wcześnie, żeby tak mówić. Wolę być ostrożna. Ja nawet moim dzieciom nic nie obiecuję. Ale jeśli Iga będzie zdrowa, to wszystko się dobrze ułoży.