Urszula Radawńska: Nie chcę nikomu nic udowadniać. Nauczyłam się, że ludzie i tak będą narzekać. Gram dla siebie. Kiedy w 2012 roku byłam 29. na świecie, zastopowała mnie kontuzja barku. Po czterech miesiącach leczenia i rehabilitacji wypadłam z rytmu. Do tego doszły ponowne bóle barku i związane z tym obawy. Grałam słabiej, spadłam w rankingu i uciekło mi sporo punktów. Do tej pory mam z tego powodu niedosyt. Czułam wtedy, że mam czołową dwudziestkę rankingu na wyciągnięcie ręki. Jestem pewna, że gdyby nie kontuzja barku, to bym się tam znalazła. Czuję, że wciąż mnie na to stać. Teraz mierzę w pierwszą setkę, a później chcę przeskoczyć to 29. miejsce, jak dotąd najwyższe w karierze.
Doliczyłabym jeszcze rekonstrukcję stawu skokowego, kiedy pechowo podkręciłam nogę w Acapulco. W sumie jestem więc po czterech operacjach i po walce z mononukleozą, która wyłączyła mnie z gry prawie na rok. Każda ta przerwa wiązała się właściwie z rozbitym całym sezonem. Drobnych urazów nawet nie liczę. Ale to wszystko daje mi też motywację: świadomość, że gdyby nie kontuzje, zaszłabym dalej. Ciągle w to wierzę i przez to mam cały czas niedosyt.
Mononukleoza. W przypadku innych kontuzji czekałam na zabieg, miałam ramy czasowe rehabilitacji, budowałam formę i wracałam na kort. A tu nic nie było wiadomo. Ani kiedy z tego wyjdę, ani czy w ogóle wyjdę, bo przecież były takie przypadki, że zawodnicy nie wracali na korty, jak Robin Soderling czy Mario Ancic. Niestety nie ma na to lekarstwa. Trzeba siedzieć i czekać, a to jest bardzo męczące i stresujące. Na szczęście w końcu z tego wyszłam. Ale jeszcze długo po chorobie nie mogłam się pozbierać. Byłam słaba fizycznie i zajęło mi dużo czasu, zanim się odbudowałam. Mononukleoza bardzo spustoszyła mój organizm.
Granica wieku mocno się przesunęła. Poza tym sporo czasu przeleżałam w łóżku po tych wszystkich kontuzjach. Oczywiście nie chciałabym grać do czterdziestki, to zdecydowanie za długo, ale trzy lata zmierzam jeszcze pograć. Jeśli uda się przejść cały sezon bez kontuzji, to pierwsza setka jest spokojnie w zasięgu ręki. Gdybym w to nie wierzyła, nie podjęłabym tej próby. Grałam już na największych kortach, z największymi gwiazdami. Gra w małych turniejach ITF to nie jest to, co chciałabym robić.
Zdecydowanie z Venus Williams w pierwszej rundzie Roland Garros 2013. Nie dość, że wygrałam w Wielkim Szlemie, z gwiazdą, na wielkim korcie, to jeszcze mecz trwał 3 godziny 40 minut. Niesamowita walka, trzy zacięte sety i to ja wygrałam. Takie mecze dają kopa.
Nadal mamy kontakt. Siostry Williams są dość nieufne, ale kiedy już kogoś poznają, okazują się niezwykle miłe i otwarte. Venus ciągle wspomina turniej J&S Cup w Warszawie. Świetnie się tu czuła i dobrze pamięta cały pobyt. Ciągle gra, ale chyba tylko dla frajdy. Kocha tenis, a poza tym pewnie byłoby inaczej, gdyby miała rodzinę i dzieci.
Mam mnóstwo pomysłów na życie, zaczynając od projektowania torebek, które uwielbiam. Ale na to wszystko mam jeszcze czas, a kariera w tenisie jest tylko jedna. Na to chcę poświęcić najbliższy czas. Torebki mogą poczekać albo mogę łączyć te dwie rzeczy. Teraz przygotowuję na przykład nową kolekcję. Niestety koronawirus trochę storpedował prace. Ale i tak siadam często z zeszytem, rysuję różne projekty, szukam inspiracji. Bardzo ważne jest dla mnie, żeby to był polski produkt. W naszych szwalniach, z polskich materiałów.
Bo to jest wielka pasja, tak się zaczęło. Marka UR jest już naprawdę popularna, a ja mam wielkie marzenia z nią związane. Chciałabym, żeby to była globalna marka, znana na całym świecie. Marzy mi się oczywiście butik na Piątej Alei.
Na razie na pewno nie. Zwycięstwa w turniejach z pulą nagród 25 tys. dolarów nie dają sławy. Ale w dalszej fazie? Może mi to pomóc, jeśli moje mecze będą transmitowane w telewizji, tyle że do tego jeszcze daleka droga.
Same treningi były bardzo na plus, bo bardzo się napędzałyśmy. Tata wymyślał takie treningi, żeby łączyć zabawę z rywalizacją. Ale mecze to zupełnie inna historia i były dla mnie trudne. Z jednej strony każda z nas chciała zajść jak najwyżej, a z drugiej przykro jest wyeliminować siostrę. Do tego jeszcze wiedziałyśmy o sobie wszystko. Nawet kiedy udało mi się z nią wygrać: jeden raz, w 2009 r., w Dubaju, to nie potrafiłam się cieszyć. Myślę, że Agnieszka miała podobnie.
Na pewno miałam bardziej waleczny charakter. Agnieszka była zawsze spokojniejsza, ja potrafiłam być wulkanem energii. Ona potrzebowała tego spokoju do czytania gry przeciwnika. Na pewno ja lepiej czułam się na siłowni. Agnieszka nie lubiła takich treningów, dla niej całym światem był kort. Mogła na nim siedzieć godzinami. Stała na korcie, odbijała bez końca piłkę i to dawało jej najwięcej szczęścia. Jak przychodziło do treningu fizycznego to albo robiła nieco mniej, albo akurat coś ją bolało.
Skończyłam jako numer jeden wśród juniorek, wygrałam Wimbledon. Szło mi naprawdę dobrze. Później zasady gry nieco się zmieniają, ale i tak byłam blisko 20 i cały czas uważam, że mogę tam wrócić.
Gdybym ciągle się frustrowała, to zjadłoby mnie to od środka. Pracowałam z psychologiem, pomógł mi zrozumieć, że nie mogę się przejmować rzeczami, na które nie mam wpływu. A poza tym po prostu kocham tenis. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła grać z myślą o sławie i pieniądzach. Trzeba lubić to, co się robi, bo inaczej jest ciężko.
Do pewnego momentu tak. Dziennikarze na konferencjach prasowych ciągle mnie pytali, kiedy będę tak dobra jak Agnieszka. Aż powiedziałam, że odpowiadałam już na to pytanie setki razy. Idę swoją drogą i tyle. Ona wystrzeliła bardzo szybko, a mi to zajęło znacznie więcej czasu. Również przez problemy ze zdrowiem. Kiedy miałam 18 lat, byłam już 62. i grałam w pierwszej rundzie Australian Open pamiętny mecz z Sereną Williams (Amerykanka wygrała 6-2, 6-1). To właśnie wtedy zaczęły mnie boleć plecy i okazało się, że mam złamanie przeciążeniowe. To była moja najcięższa kontuzja w karierze. Musiałam pauzować przez pół roku. Najpierw jeździłam na wózku inwalidzkim, później chodziłam w gorsecie przez dobry miesiąc. To wszystko mocno mnie zastopowało, ale i tak udało mi się odbudować tak, że awansowałam do czołowej trzydziestki.
Nie, będę grać, dopóki starczy mi motywacji. Ostatnio, po trzech latach przerwy od Wielkiego Szlema, trafiłam na Australian Open. I to dało mi niesamowitego kopa. Atmosfera, ludzie, sporo starych znajomych, inny świat, tam właśnie chcę wrócić. Potrzebuję tylko trochę więcej punktów, żeby zagrać w eliminacjach. Oczywiście wszystko zależy od rozwoju epidemii i zasad związanych z punktami i turniejami. Ale nie wierzę, żebym ich nie uzbierała.