Jerzy Janowicz: Jest mi przykro, ze Polski Związek Tenisowy zapomniał o mnie [ROZMOWA]

- Zadzwoniłem do Polskiego Związku Tenisowego z pytaniem, czy mogą mi pomóc skoro mają umowę z kliniką Rehasport w Poznaniu. Dostałem odpowiedzieć, że jedyne, co mogą mi zaoferować, to badanie wady postawy u dzieci. Zapytałem, czy mówią poważnie, a oni stwierdzili, że tak. Po tej rozmowie dalszego kontaktu ze związkiem już nie było - mówi w wywiadzie dla Sport.pl Jerzy Janowicz.
Zobacz wideo

Jerzy Janowicz zapowiedział kilka dni temu swój powrót na korty. Półfinalista Wimbledonu sprzed 6 lat kończy rehabilitację po kolejnym zabiegu kolana. W listopadzie ubiegłego roku 28-letni tenisista wypadł z rankingu ATP. Ostatni mecz rozegrał ponad rok temu - w październiku 2017 roku.

Dominik Senkowski: Napisał Pan kilka dni temu na Instagramie: „Dzisiaj ostatni zabieg i planowany powrót w kwietniu!”. Jak się Pan czuje po zabiegu?

Jerzy Janowicz: Trochę bólu jest, ale nic strasznego. Mam nadzieję, że niebawem znów będę mógł się w pełni ruszać. Jeszcze w kwietniu planuję powrót do treningów.

A do gry turniejowej?

- W okolicach Wimbledonu. Pierwszy miesiąc treningów będzie poświęcony przygotowaniu ogólnemu. Razem z fizjoterapeutą i trenerem przygotowania fizycznego mamy nad tym pracować. Potem zaś nastąpi etap stricte tenisowy, który będzie odbywał się w Austrii z trenerem Guenterem Bresnikiem.

 

Jaki cel stawia Pan sobie na powrót? W listopadzie zeszłego roku wypadł Pan z rankingu ATP.

- Cel jest właściwie tylko jeden - być zdrowym. Tenisowo w ogóle się o to nie martwię. Głównie czuje niepokój dotyczący mojego zdrowia, co jest oczywiście naturalne. Jeśli będę zdrowy, to wszystko powinno być w porządku i ten ranking będzie systematycznie wzrastał. Już miałem taki etap w karierze, że nie grałem przez sześć miesięcy. Wróciłem na igrzyska w Rio i na jeszcze jeden turniej, a zaraz po tym wygrałem dużego challengera, w finale pokonując Nicolasa Almagro. Myślę więc, że i tym razem pod względem tenisowym nie powinno być problemów. Będę miał jednak pewien uraz psychiczny jeśli chodzi o zdrowie. Obawy, że znowu coś może się wydarzyć. Gdyby tak się stało, to wtedy może być już ciężko.

W kwietniu zeszłego roku podczas transmisji na Instagramie powiedział Pan takie zdanie: „Jeśli nie będę mógł grać regularnie, to zakończę karierę”.

- Zdecydowanie podtrzymuje te słowa. Aczkolwiek mówiłem to jeszcze przed operacją, która dała mi nadzieję, że będzie lepiej. Wierzę, że pod okiem doktora Piontka zakończył się już mój koszmar związany z kolanem. Liczę, że plan powrotu i regularnego grania będzie możliwy do zrealizowania.

Żartował Pan w Prima Aprilis na Instagramie, że otrzymał od Polskiego Związku Tenisowego 700 tysięcy złotych na rehabilitację, bo czekają na Pana i chcą przyśpieszyć powrót na korty. Czy z tego można rozumieć, że ma Pan żal do związku z powodu braku wsparcia w trudnych chwilach?

- Na pewno jest mi trochę smutno, że grając dla reprezentacji przez osiem lat, poświęcając jej w pewnym sensie karierę, zostałem potraktowany tak, jak zostałem. Bo umówmy się, moja kariera legła w gruzach zaraz po meczu Pucharu Davisa ze Słowacją w 2015 roku. Wtedy pojawił się problem z kolanem. Gdy powiedziałem o nim, fizjoterapeuta i lekarz reprezentacji stwierdzili, że mam podkręcone kolano i dali mi zielone światło na grę. Po dwóch meczach singlowych, które zagrałem ze Słowakami, to kolano uległo całkowitemu zniszczeniu. Wróciłem do mojego miasta do lekarza i okazało się, że mam naderwany przyczep rzepki na długości 1,8 cm. Diagnoza ekipy ze związku była więc totalnie trefna. Na tym poziomie taki błąd nie powinien mieć miejsca. Na pewno o to mam trochę żalu. Boli też to, że tak naprawdę zostałem później pominięty i całkowicie zapomniany.  Od czasu gdy nie gram, nie wykonano do mnie ani jednego telefonu.

Mam rozumieć, że Polski Związek Tenisowy o Panu zapomniał, gdy stara się Pan wyjść z kłopotów zdrowotnych?

- Tak, ale jestem do tego przyzwyczajony. Chociaż jeśli poświęcam dużą część mojego życia na reprezentowanie kraju, nie omijałem spotkań drużyny narodowej, nawet podczas meczu z RPA, gdy miałem ciężką anginę, to takie potraktowanie mnie może trochę boleć. Nie zamierzam jednak płakać nad tym, bo wiem, że po prostu muszę liczyć na siebie i osoby mi najbliższe.

Jak już tak rozmawiamy, to mogę jeszcze podzielić się jedną historią. Była taka sytuacja, że jechałem na pierwszą wizytę do kliniki Rehasport w Poznaniu, żeby spotkać się z doktorem Piontkiem. Tam miałem umówioną wizytę, jeszcze za bardzo się z lekarzem nie znaliśmy. Odbywałem też w czasie podróży do Wielkopolski rozmowę telefoniczną z kolegą. Pytał mnie co akurat robię, to mu powiedziałem, że jadę na wizytę lekarską. On zaś odpowiedział, że przecież PZT ma potężną umowę z Rehasport i żebym się skontaktował z PZT, bo może mi pomogą. Uznałem, że warto spróbować i zadzwoniłem w tej sprawie do związku. Spytałem, że skoro klinika ta opiekuje się zawodnikami związkowymi, to może mógłbym liczyć na pomoc. Dostałem odpowiedzieć, że jedyne, co mogą mi zaoferować, to badanie wady postawy u dzieci. Zapytałem, czy mówią poważnie, a oni stwierdzili, że tak. Po tej rozmowie dalszego kontaktu już nie było.

Rozumiem, że nie widział Pan szans na dogadanie się.

- Komunikacja była raczej niemożliwa. Żeby była jednak jasność, nie mówię tego dlatego, że jestem zażenowany postawą związku. Do tego już się przyzwyczaiłem. Po prostu jest mi trochę przykro, że związek nie zainteresował się zawodnikiem, który gra w reprezentacji przez tyle lat. A jeśli chodzi o Rehasport, to na własną rękę udało mi się nawiązać z nimi współpracę. Klinika bardzo chętnie zgodziła się pomóc. Zajmują się mną tam bardzo profesjonalnie, a z doktorem Piontkiem zakolegowaliśmy się.

 

Wiele się wydarzyło w ostatnich miesiącach w Pana życiu prywatnym. Czy narodziny dziecka jakoś Pana zmieniły?

- Ciężko mi samemu to ocenić. Dziecko na pewno trochę uspokaja i zmiękcza charakter. Nigdy jednak nie lubiłem wypowiadać się na swój temat. Jestem jaki jestem. Z dziennikarzami też nigdy nie miałem problemu, wbrew temu co się pisało. Zawsze gdy ktoś chciał umówić się na prywatną rozmowę, to byłem otwarty. Mam tylko problem z dwoma dziennikarzami i trwa on do dziś. Po prostu nie lubię tych osób, bo są fałszywe i nie chcę mieć z nimi kontaktu. Czy będę miał kamerę przed twarzą, czy nie, to zawsze będę im to przekazywał, że nie chcę z nimi rozmawiać. Jeśli ktoś mi wbija nóż w plecy, to nie będę udawał, że wszystko jest w porządku.

W wolnych chwilach komentował Pan ostatnio w telewizji mecze tenisowe. Czy w przyszłości mógłby Pan się tym zająć na stałe?

- Na pewno dopóki będę walczył o powrót do gry, to nie będę tego traktował jako stałą pracę. Poszedłem skomentować kilka spotkań trochę z ciekawości. Zaproponował mi to Marek Furjan, mój kolega. Powiedziałem mu, że chętnie spróbuję. Komentowałem dwa turnieje i jeśli miałbym to robić profesjonalnie, to na pewno byłby spory problem z imprezami w Australii ze względu na pory rozgrywania meczów (śmiech).

Śledzi Pan teraz rozgrywki tenisowe?

- Jeśli mam być szczery, to muszę przyznać, że nie mam pociągu do śledzenia rozgrywek tenisowych, gdy nie biorę w nich udziału. Gdy grałem, byłem aktywnym zawodnikiem, to śledziłem praktycznie wszystkie możliwe turnieje. Obecnie 98% wyników, jakie do mnie dochodzą, dociera przez znajomych. Sam z siebie tego nie obserwuję.

A słyszał Pan o ostatnich dobrych występach Huberta Hurkacza?

- Tak, widziałem nawet dwa mecze Huberta.

Od turnieju w Dubaju nastąpił przełom w jego grze. Jak to wyjaśnić?

- Wreszcie zaczął być na korcie bardziej agresywny. Tego jeszcze np. w zeszłym roku nie widziałem u niego. Teraz taki styl gry pojawia się coraz częściej. Wcześniej długo grał, stojąc bardzo daleko za końcową linią. Nawet nie zbliżał się do linii, a wiadomo, że gdy gra się w ten sposób, mając jego warunki fizyczne, to marnuje się potencjał. Sam zresztą mówił, że lubił być zawodnikiem defensywnym. Ostatnio się zmienił i to zaczęło działać. Stąd lepsze wyniki.

Coraz lepiej idzie też Kamilowi Majchrzakowi, który wygrał ostatnio challengera we Francji. Wcześniej zaś odpadł w eliminacjach do turnieju w Miami. Po tej porażce jego trener Tomasz Iwański przyznał, że Kamil otrzymał 37 wiadomości z pogróżkami i inwektywami od osób obstawiających w zakładach bukmacherskich. Pan również kiedyś dostawał podobne wiadomości?

- Nie wiem czy to był jednorazowy przypadek u Kamila, ale ja od początku kariery otrzymałem dziesiątki, jak nie setki takich wiadomości. Po każdym meczu, bez względu na to, czy go wygrałem, czy przegrałem. W zależności od tego, czy popsułem komuś kupon, czy nie. Nie jest to niestety dla mnie żadna nowość. Trudno winić samą bukmacherkę, bo jest to rodzaj rozrywki. A ewentualna kontrola internetu to temat na zupełnie inną rozmowę.

Hubert Hurkacz i Kamil Majchrzak reprezentowali w zeszłym roku Polskę w Pucharze Davisa. Nasza reprezentacja na korcie awansowała do Grupy I Strefy Euro-Afrykańskiej. Wskutek reorganizacji rozgrywek spadła jednak do Grupy III. Co Pan o tym sądzi?

- Zwróciłbym przede wszystkim uwagę na to, dlaczego nasza reprezentacja jest teraz tak nisko w rankingu, bo była przecież dużo wyżej. Była, ale została ukarana utratą punktów po meczu z Argentyną w 2016 roku. Wtedy był nasz najlepszy okres jeśli chodzi o występy w Pucharze Davisa. Niestety Polski Związek Tenisowy nie zrobił nic, by ta kara została w jakiś sposób zniwelowana. Działacze odwołali się tylko od kary finansowej, a od utraconych punktów nie. Priorytetem widać nie był nasz ranking, a pieniądze.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.