Wielcy tenisiści, wielkie pieniądze i wielkie emocje - nadszedł czas na wielkoszlemowy US Open

Melbourne, Paryż, Londyn i... każdy fan tenisa wie, jakie czwarte miasto powinno znaleźć się w tym gronie. To, oczywiście, Nowy Jork, w którym ma miejsce ostatni wielkoszlemowy turniej w roku - US Open. Już 28 sierpnia startuje 137. edycja zawodów i na kortach Flushing Meadows zapowiadają się niezwykle emocjonujące dwa tygodnie.

United States Open to impreza wyjątkowa z wielu względów. Pierwsza edycja odbyła się w roku 1881, co sprawia, że jest to drugi po Wimbledonie najstarszy turniej tenisowy. Początkowo rozgrywano go na nawierzchni trawiastej, następnie na ziemnej, ale od 1978 roku ma on miejsce na kortach twardych USTA Billie Jean King National Tennis Center w nowojorskiej dzielnicy Queens. Na kompleks składają się 33 korty, z czego główny Arthur Ashe Stadium może pomieścić aż 22,5 tysiąca widzów. Czyni go to największym obiektem tenisowym świata, co budzi podziw, ale  ma też swoje wady – aby zasunąć dach potrzeba naprawdę dużo czasu, a miseczkowaty kształt sprawia, że na samym korcie często szaleją wielokierunkowe wiatry.

Wielkie pieniądze i koniec amerykańskiej ery

Z cech charakterystycznych dla US Open nie można zapomnieć o tym, że jest to jedyny wielkoszlemowy turniej, w którym zwycięzcy piątej partii nie wyłania gra na przewagi, lecz klasyczny tie-break. Przepis ten został wprowadzony w celu nie tyle skracania meczów, co po prostu uniknięcia tenisowych maratonów i ma zarówno zwolenników, jak i przeciwników.

Oprócz spektakularnych triumfów i tradycji, US Open to także wielkie pieniądze. W tym roku pula nagród wyniesie rekordowe 50,4 miliona dolarów, czyli o prawie 10 % więcej niż w sezonie 2016. Oznacza to, że zwycięzcy turniejów singlowych otrzymają po 3,7 mln, debliści – 675 tysięcy do podziału.

Korty na Flushing Meadows od zawsze były królestwem amerykańskich zawodników. Nazwiska takie jak choćby William Tilden czy Pete Sampras to ikony dyscypliny, które święciły wiele triumfów w Nowym Jorku. Od 2012 roku, czyli momentu zakończenia kariery przez Andy’ego Roddicka, Stany Zjednoczone po raz pierwszy w swojej bogatej i usłanej sukcesami tenisowej historii nie mają aktualnego mistrza wielkoszlemowego. Dla takiego mocarstwa z pewnością można nazwać ten okres „zmierzchem”, ale kibice z optymizmem patrzą w przyszłość, widząc, jak młodzież na czele z Jaredem Donaldsonem, Francesem Tiafoe, Ernesto Escobedo i Taylorem Fritzem się rozwija.

Wszyscy wymienieni tenisiści mają mniej niż 22 lata i wkrótce mogą zdominować światowy tenis. Podczas tegorocznej edycji to nie oni rozegrają jednak kluczowe role. Oczy wszystkich kibiców skierowane będą na Rogera Federera i Rafaela Nadala, którzy pod nieobecność ogromnej grupy czołowych rywali stoczą bój o kolejny tytuł do swojej kolekcji.

Ogrom nieobecnych i czterech faworytów

Jedną z cech charakteryzujących US Open 2017 jest zatrważająca liczba nieobecnych w turnieju męskim. Wystarczy wspomnieć, że z pierwszej dziesiątki rankingu ATP wystąpi jedynie sześciu zawodników, a zabraknie m.in. obydwu finalistów sprzed roku: Stana Wawrinki i Novaka Djokovicia. Szwajcar wycofał się z powodu nadchodzącej operacji kolana, Serb nie zagra natomiast ze względu na kontuzję łokcia. Poza nimi zabraknie dodatkowo wicelidera światowych list, Andy’ego Murraya, który nie wyleczył jeszcze urazu biodra oraz Japończyka Kei Nishikoriego i Kanadyjczyka Milosa Raonicia, którzy mają problemy z nadgarstkami.

Bieżący sezon układa się pod dyktando Federera i Nadala, czyli dwóch najpotężniejszych zawodników pierwszej dekady XXI wieku, którzy zostali już nie raz skreśleni i odesłani na sportową emeryturę. Mimo problemów zdrowotnych powrócili w wielkim stylu i całkowicie zdominowali sezon 2017. Szwajcar triumfował w Australian Open, Indian Wells, Miami, Halle i Wimbledonie, Hiszpan był z kolei bezkonkurencyjny na swojej ukochanej nawierzchni ziemnej w Monte Carlo, Barcelonie, Madrycie i French Open, gdzie jako pierwszy człowiek w historii wygrał turniej ATP po raz dziesiąty.

Przeszkodzić im może kilku rywali, ale największe szanse daje się dwóm zawodnikom. Pierwszym z nich jest Alexander Zverev, który mając dopiero 20 lat stał się w tym roku drugim po Jo-Wilfriedzie Tsondze (pomijając Wielką Czwórkę: Federera, Nadala, Djokovicia i Murraya) aktywnym tenisistą posiadającym dwa tytuły imprez rangi Masters 1000. Niemiec był najlepszy na mączce w Rzymie i na korcie twardym w Montrealu, a w finałach tych turniejów pokonał odpowiednio Djokovicia i Federera. Drugim ewentualnym zagrożeniem może być Grigor Dimitrow. Bułgar triumfował przed tygodniem w Cincinnati, gdzie pokazał swoją najwyższą formę. Jeśli ją utrzyma, możemy być świadkami niesamowitych rozstrzygnięć na Flushing Meadows.

Trzy polskie akcenty i szlagier w pierwszej rundzie

Niestety, w grze singlowej US Open nie zobaczymy w tym roku żadnego polskiego tenisisty, ale dwie nasze reprezentantki zagrają w turnieju kobiet. Szczególne nadzieje wciąż wiąże się z osobą Agnieszki Radwańskiej, która co prawda za grą w Nowym Jorku nie przepada, ale i tak jest naszym najpewniejszym punktem od lat. Krakowianka w pierwszej rundzie zmierzy się z Chorwatką Petrą Martić i nie powinna mieć absolutnie żadnych kłopotów z awansem do kolejnej fazy. Tego samego nie można powiedzieć o Magdzie Linette, która we French Open zaliczyła występ życia, wygrywając dwa mecze i osiągając trzecią rundę. Teraz będzie o to niebywale ciężko, bowiem już w pierwszym meczu los postawił na jej drodze liderkę światowego rankingu, Karolinę Pliskovą. Obie Polki rozegrają swoje mecze we wtorek.

Już w pierwszej rundzie turnieju kobiet dojdzie do hitowego starcia. Rozstawiona z numerem drugim i słynąca z waleczności na korcie Simona Halep trafiła bardzo pechowo, ponieważ przyjdzie jej się zmierzyć z powracającą po wpadce dopingowej Marią Szarapową. Obecność Rosjanki w Nowym Jorku i przyznanie jej przez organizatorów dzikiej karty wywołuje spore kontrowersje, nie zmienia to jednak faktu, że triumfatorka US Open 2006 zagra i jak zwykle będzie jedną z kandydatek do zwycięstwa. Pojedynek z Halep mógłby być wielkoszlemowym finałem (zresztą raz już był podczas Roland Garros 2014), ale tym razem tylko jedna z tych dwóch wojowniczek awansuje do kolejnej rundy.

Niemal w ciemno można postawić, że najlepszy rezultat w tegorocznej edycji osiągnie nasz deblista, Łukasz Kubot. Polak w parze z Marcelo Melo notują fenomenalny sezon –  zdobyli już pięć tytułów, a na trawie byli niepokonani: wygrali w wielkim stylu trzy turnieje, w tym wielkoszlemowy Wimbledon. W US Open będą rozstawieni z numerem drugim i mają otwartą drogę do finału. Jeśli im się uda do niego dojść, istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że zmierzą się z fińsko-australijską parą Henri Kontinen/John Peers, którą pokonali w półfinale w Londynie. Wszyscy życzylibyśmy sobie takiego scenariusza, a przy pracowitości, wytrwałości i geniuszu Kubota, jego drugie tegoroczne trofeum wielkoszlemowe jest jak najbardziej prawdopodobne.

Więcej o: