Każde jego słowo brzmiało jak korespondencja z Wimbledonu

Mieszkanie w pobliżu ronda Babka w zwykłym olbrzymiastym milionmieszkaniowym blokasie. Z Kubą Ciastoniem od dawna próbowaliśmy się tam umówić z Bohdanem Tomaszewskim. Przez rok próbowałem ja. Ale Tomaszewski często źle się czuł, albo raczej nie czuł się na tyle dobrze, aby rozmawiać o życiu, które przeżył.

- Bardzo pana przepraszam (tu słychać było, jak zaciąga się papierosem, a więc pauza), że tak zwodzę pana i kluczę - w ten sposób po raz kolejny odmawiał spotkania i prosił o telefon "koniecznie za tydzień albo dwa". I za każdym razem brzmiało to tak, jak korespondencja z Wimbledonu, albo cytat z "Lalki" gdy Hrabia z galanterią opowiada towarzystwu o Wokulskim.

W końcu Kubie udało się namówić pana Bohdana. Podejrzewam, że Tomaszewski chciał sobie porozmawiać z nim o tenisie jak ekspert z ekspertem, zresztą przywitał Kubę anegdotą opowiedzianą tak, jakby mówił do mikrofonu. Kończyła się: "Gdy ten reżyser dzwoni, pyta zawsze: "Czytałeś dzisiaj Ciastonia?". To było naprawdę miłe.

Trochę się z jego wimbledońskiego akcentu podśmiewaliśmy, trochę przedrzeźnialiśmy emfazę, z jaką mówił np. o Zdzisławie Krzyszkowiaku "jak on biegnie, jak fruną jego stopy nad bieżnią" z relacji ze Sztokholmu, gdy długodystansowiec zdobywał drugie złoto mistrzostw Europy w 1958 roku.

Ale - choć nasze podśmiewanie było serdeczne - trwało krótko. Bo w mieszkaniu Tomaszewskiego atmosfera minionej romantycznej epoki sportu była dojmująca. Była obecna w jego słowach - a nawet w sposobie bycia, choćby w sposobie siadania na krześle z nogą na nodze, z odchyloną w tył głową i papierosem w ręku, teatralnie wysuniętej w przód i opartej o kolano. Po wyjściu głównie więc milczeliśmy albo podziwialiśmy pamięć Tomaszewskiego i jego żony, która podczas naszej rozmowy dopowiadała szczegóły z kuchni, gdy główny interlokutor nie mógł przypomnieć sobie nazwiska lub imienia tego, lub owego.

Miniona epoka była obecna nie tylko w opowieściach o sąsiedzie Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, o wspólnych treningach z Jadwigą Jędrzejowską, a emablowaniu jej przez króla Szwecji. Miniona epoka była obecna w tym, co mówił o dzisiejszym radiu. Choć właściwie były to kwestie dotyczące dzisiejszego pośpiechu, życia na sztucznie przyspieszonych obrotach. Sztuczność, nienaturalność, z góry założona gorączka - w czasie wywiadu miał 91 lat, wydawałoby się, że nie może go nic zdenerwować po takim życiu, a jednak był poirytowany.

Mówił o transmisji z meczu Polska - Czarnogóra, gdzie radiowy sprawozdawca "Jechał na takim gazie, że po 20 minutach byłem zmęczony, musiałem wyłączyć radio. Pauza - to podstawowa rzecz w radiu. Olimpijski finał biegu na 100 metrów, napięcie i... pauza. To robi większe wrażenie niż potok słów. Nieszczęście polega na tym, że zaczynają to naśladować ludzie mniej utalentowani. Idzie to w złym kierunku. Boli mnie po prostu to, co dzieje się ze słowem".

"Sprawozdanie radiowe jest specyficzną formą improwizacji, improwizacją przemyślaną. Dziś sprawozdawca X czy Y przed meczem zapisuje sobie na kartce, że jak padnie gol, to krzyknie to, a jak strzał w poprzeczkę, to powie tamto. Mając mecz prawdziwy, sięga po zapas i daje sztuczny, wymyślony mecz. Czy nie jest to zaprzeczeniem sprawozdawczości? Ja też się przygotowywałem do transmisji, robiłem plan. Nawet do rozmowy z panami mam plan, ale go nie używam.

Nie można sobie przygotowywać dykteryjek, które potem się sprzedaje jako świeżość, jakby właśnie przyszła mi do głowy wspaniała parabola. Trzeba być Holoubkiem, Janem Świderskim czy Zbigniewem Zapasiewiczem, aby udać, że to jest prawdziwe. Mówię o tym z żalem, ale i z przekonaniem. To mój obowiązek, do jasnej cholery. Radio nie może zejść na psy, a w tym kierunku idzie. Język radiowy dostosowuje się do sposobu wyrażania się ulicy. Język w radiu powinien być wyjątkowy, ciągnąć ludzi w górę".

To "do jasnej cholery", nawet jeśli wypowiedziane z melodią na "Ach! Cóż za wspaniały wieczór!", było czymś tak u niego niezwykłym, że długo dźwięczało mi w uszach.