Tenis. Chińska rebeliantka, której nie dało się nie lubić

Na Li zakończyła karierę, a kobiecy tenis poniósł dużą stratę. Zwyciężczyni dwóch turniejów wielkoszlemowych potrafiła przyciągnąć przed telewizory 116 mln ludzi. Umiała ich rozśmieszyć i wzruszyć, a młodym zawodniczkom pokazać, że ciężka praca i odwaga popłacają.

Historia kariery sportowej Li nadaje się na film, kto wie, może w Chinach lub Hollywood ktoś go kiedyś nakręci. W młodości uprawiała badminton, jeden z narodowych sportów w Państwie Środka, ale nie odnosiła sukcesów i zaryzykowała zmianę dyscypliny na "burżujski" i mało popularny w ojczyźnie tenis.

Początki były trudne, bo zaczęła późno - jako dziesięciolatka. Trafiła też na trenerów, którzy sportu uczyli jak musztry w wojsku - dużo krzyczeli i wymagali, wpędzając dziewczynkę w kompleksy. Li pisała później w bestsellerowej autobiografii "My Life", że przez tę chińską twardą szkołę nigdy nie czuła się na korcie pewnie. Zawsze obwiniała się za błędy i porażki.

Gdy przeszła na zawodowstwo, aż 65 proc. wpływów musiała oddawać do związkowej kasy. O niezależności w Chinach nie było mowy, federacja przydzielała trenerów, kontrolowała każdy ruch.

Ale krok po kroku Li wyrwała się z kajdan, bo zaczęła odnosić coraz większe sukcesy. Została pierwszą Chinką, która wygrała turniej WTA (2004), pierwszą w rankingu TOP 10 (2010). Jeżdżąc po świecie, powoli się uniezależniła, przekonała chińską federację, by pozwoliła jej trenować w Niemczech i zatrudniać trenerów według własnego uznania. W końcu udało jej się zdobyć także swobodę finansową. Li nie tyle zmiękczyła serca chińskich działaczy, ile sprawiła, że dostrzegli w tenisie szansę na własną promocję. Od kilku lat chińskie tenisistki pracują już niemal wyłącznie na swoje konto (oddają tylko kilka procent nagród).

Największe sukcesy Li przyszły dopiero wtedy, gdy skończyła 27 lat. Jest żywym dowodem na to, że nigdy nie jest za późno na naukę i rozwój - z pomocą klasowych trenerów, m.in. Duńczyka Michaela Mortensena i Argentyńczyka Carlosa Rodr~gueza, zaczęła częściej atakować, grać w bardziej różnorodny sposób, nauczyła się radzić sobie z emocjami. Przestała bać się ryzyka.

W 2010 r. sięgnęła pierwszego półfinału Szlema. Do finału Australian Open doszła w 2011 r., gdy miała 29 lat (przegrała z Kim Clijsters). Trzy miesiące później wygrała Rolanda Garrosa (6:5, 7:6 z Francescą Schiavone) po meczu, który za sprawą rodaków Li oglądało w telewizji 116 mln ludzi, czyli więcej niż jakiekolwiek inne spotkanie tenisowe w historii.

Gdy Li stała się gwiazdą sportu, ludzie poznali ją bliżej i zachwycili się nią jeszcze bardziej. Okazało się, że pierwsza azjatycka triumfatorka Szlema strasząca na korcie groźnymi minami jest poza nim sympatyczną, uśmiechniętą i życzliwą osobą. Na konferencjach prasowych brylowała świetnymi ripostami i poczuciem humoru ("Moje rodzinne miasto jest malutkie, ma tylko 7 mln mieszkańców"), a żarty z jej męża Jiang Shana stały się w środowisku tenisowym kultowe ("Źle mi się grało, nie wyspałam się, mąż strasznie chrapał" albo "On jest jak Bank of China, jeśli chodzi o śledzenie wydatków z karty kredytowej").

Gdy po drugim wielkoszlemowym zwycięstwie w Australian Open w styczniu tego roku Li dziękowała swojemu agentowi Maxowi Eisenbudowi, który zarabia dla niej rocznie ok. 18 mln dol. na kontraktach sponsorskich, powiedziała: - Max, dzięki, że jestem bogata!

Li dorobiła się na tenisie, a tenis zarabiał dzięki niej. Eksperci szacują, że chiński rynek wart jest 4 mld dol. To nie przypadek, że dyscyplina coraz gwałtowniej skręca do Azji. Jeszcze w 2007 r. w Chinach był tylko jeden turniej WTA, teraz - aż osiem, a kończący sezon Masters odbędzie się w Singapurze. Kiedyś centrum tenisowego świata było w Ameryce, potem w Europie, dziś przeprowadza się do Azji. - Chiny to największy skarbiec świata, każdy chce tam być, tenis też, a Li otworzyła zamknięte drzwi - mówił niedawno Tony Godsick, menedżer Rogera Federera.

Koniec kariery 32-letniej Li wymusiły kontuzje. W zeszłym tygodniu ogłosiła decyzję na konferencji prasowej, sugerując, że zajmie się teraz biznesem, ale będzie też dbała o to, by tenis w Chinach wciąż się rozwijał. Na Twitterze i Facebooku Li żegnały setki koleżanek i kolegów z kortów, m.in. Agnieszka Radwańska i Jerzy Janowicz. Chińskiej buntowniczki po prostu nie dało się nie lubić.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.