Filmiki, ciekawostki, spostrzeżenia - Wimbledon na Facebooku Serve & Volley
W poniedziałek Jerzy Janowicz po słabym meczu przegrał niespodziewanie w I rundzie Wimbledonu z reprezentującym Turcję Uzbekiem Marselem Ilhanem 6:7 (4-7), 4:6, 7:6 (7-4), 3:6. Niestety, choć ostatnie tygodnie w wykonaniu Polaka były obiecujące, w Londynie na kort wyszło najgorsze wcielenie Janowicza - grające nierówno, chaotycznie, na dodatek wpadające w spiralę złych emocji. Doprawdy nie pojmuję, jaki sens ma ciągłe dyskutowanie z sędzią, denerwowanie się na okrzyki kibiców, przeklinanie i strojenie min. Owszem, byli gracze, których złe emocje napędzały, choćby John McEnroe czy Ilie Nastase, ale oni po emocjonalnych wybuchach grali lepiej i wygrywali. A Janowicz gra gorzej i przegrywa.
Janowicz złe emocje zabrał potem na konferencję prasową, którą zaczął od kuriozalnej prośby, żeby jeden z polskich dziennikarzy opuścił salę. To sytuacja absolutnie skandaliczna i chyba bezprecedensowa, bo owszem, tenisiści nie mają czasem ochoty rozmawiać z niektórymi mediami, ale tu nie chodziło o wywiad jeden na jeden, lecz o pomeczową konferencję. Gdyby był na niej przedstawiciel organizatorów lub zagraniczny dziennikarz, wybuchłby skandal, bo tak się po prostu nie robi. Jeśli Janowicz ma jakiś problem z konkretnym dziennikarzem, to od tego ma swojego menedżera, żeby przeprowadzić jakieś rozmowy wyjaśniające ewentualny spór. Naprawdę było na to mnóstwo czasu, ale przed turniejem. Wypraszanie dziennikarza z konferencji to ruch fatalny, zresztą przede wszystkim wizerunkowo dla samego zawodnika. Brak manier, żeby nie powiedzieć chamstwo, nigdy nie było dobrym nośnikiem reklamowym.
Gdy Janowicz wydukał już z siebie kilka słów o meczu, zapytałem go, czy jednak nie ma wrażenia, że złe emocje mu na korcie przeszkadzają, że gdyby spróbował lepiej nad nimi panować, grałby lepiej. - Nie, nie mam takiego wrażenia - rzucił niecierpliwie Janowicz.
Gdy patrzę dziś na gracza, który dwa lata temu sięgnął półfinału Wimbledonu i urwał w nim seta późniejszemu zwycięzcy Andy'emu Murrayowi, to do głowy przychodzi mi tylko słowo "samodestrukcja".
Pamiętam, gdy w 2013 r. rozmawialiśmy z Bartkiem Gębiczem z "Przeglądu Sportowego" z Richardem Krajickiem, który mówił, że Janowicz to kandydat na czołową piątkę rankingu. - Z taką grą, może też na pewno wygrać Wimbledon - mówił Krajicek.
Ale w głowie mam też inny obrazek. Konferencja prasowa z Janowiczem w Wimbledonie rok później. Dziennikarz "New York Timesa" Ben Rothenberg przyszedł do Polaka, bo widocznie chciał napisać story o tym, jak sobie radzi półfinalista sprzed roku, wówczas jeszcze wciąż "jeden z największych talentów męskiego tenisa". Zadał pytanie w stylu "co było dla ciebie najtrudniejszą rzeczą przez ten ostatni rok?". Pytanie sensowne, bo Polak miał problemy zdrowotne i spadł w rankingu. Janowicz skrzywił się, stęknął i odpowiedział: - Spadło mi killing ratio w grze komputerowej X.
Podał oczywiście jej nazwę, ale nie pamiętam, co to była za strzelanka. Pan z "New York Timesa" więcej pytań nie miał. Nie dziwię się.
Zawsze starałem się oddzielać Janowicza z kortu od Janowicza spoza kortu, ale widzę, że się nie da. Coraz bardziej mam wrażenie, że Jurek wciąż gra w jakąś grę komputerową i tu, i tam. Tu do kogoś strzeli, tam kogoś walnie, raz wygra, raz przegra. Ma jeszcze siedem żyć.
Janowicz przestał robić postępy na korcie, ma wielki talent, o czym mówił nie tylko Krajicek, ale też Jim Courier czy Mats Wilander, ale wszystko wskazuje na to, że go marnuje. W jego grze brakuje solidności, rzetelności, nie widać ciężko przepracowanych godzin na treningach. Jurek gra w jakąś strzelankę, ale niestety przegrywa. Ma 24 lata, ale czasem mam wrażenie, że raczej 14.
Dyskutuj z autorem na jego blogu Serve and Volley
Tenisistki przed Wimbledonem. Czy Urszula Radwańska przebiła Anę Ivanović? [ZDJĘCIA]