Kiedy w czerwcu ubiegłego roku Federer miał się zmierzyć z Milosem Raoniciem w półfinale Wimbledonu, mało kto przypuszczał, by Szwajcar nie osiągnął swojego jedenastego finału na londyńskiej trawie. Kanadyjczyk sprawił jednak niemałą niespodziankę wygrywając ze starszym rywalem i kończąc jego marzenia o ósmym triumfie w tym turnieju. 26-latek przegrał później z Andym Murrayem, lecz wszyscy kibice bardziej przejęli byli wiadomością o tym, że "Król Roger", który niemal przez całą karierę był nietykalny przez wszelkie kontuzje, rezygnuje ze wszystkich występów do końca sezonu.
Rozgrywki toczyły się dalej. Novak Djoković zdobył upragniony tytuł French Open, który paradoksalnie zapoczątkował koniec jego wieloletniej dominacji. Odbyły się Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro, gdzie szalał Juan Martin del Potro. Argentyńczyk zaliczył świetny występ, lecz w finale nie sprostał Andy'emu Murrayowi, który stał się pierwszym tenisistą w historii z dwoma złotymi medalami zdobytymi na kolejnych igrzyskach. Drugie półrocze także należało do Szkota. Zdołał triumfować w Pekinie, Szanghaju, Wiedniu, Paryżu i Londynie, a także zastąpił Djokovicia na tronie lidera rankingu ATP. Do styczniowego Australian Open podchodził jako wielki faworyt, lecz nowy rok oznaczał nowy rozdział w historii tenisa.
Wielki powrót
Pierwszy w sezonie Szlem cieszył się dużym zainteresowaniem z wielu względów. Jednym z nich był powrót do gry Rogera Federera i Rafaela Nadala, czyli dwóch najpotężniejszych zawodników XXI wieku. Byli oni jednak rozstawieni z numerami odpowiednio 17 i 9, więc leniwym kibicom nawet nie chciało się ich szukać w turniejowej drabince. Po odpadnięciu w drugiej rundzie Djokovicia, Murray stał się niemalże pewniakiem do triumfu. Na jego drodze stanął zaś doświadczony Mischa Zverev, który eliminując Szkota dokonał największego osiągnięcia w swojej dość przeciętnej karierze. Do finału awansowali więc ci dwaj, o których rywalizacji będą wspominać następne pokolenia.
Jak genialnym tenisistą Federer by nie był, trzeba przyznać jedno - Nadal ma na niego patent. Hiszpan ostatni arcyważny pojedynek przegrał z nim w roku 2007 na Wimbledonie, potem w każdym wielkoszlemowym meczu okazywał się lepszy od Szwajcara. Nie dziwiło więc, że przed finałem w Melbourne to on był niewielkim faworytem. 29 stycznia trybuny na Rod Laver Arena wypełniły się do ostatniego miejsca, a cały świat włącznie z osobami nieinteresującymi się tenisem wiedział, że ten dzień przejdzie do historii. I przeszedł - Szwajcar zdawał sobie sprawę z wagi tego finału i zagrał bardzo rozważnie. Po pięciosetowej batalii mógł wznieść swój osiemnasty puchar wielkoszlemowy i piąty Australian Open.
Co pokazał tamten mecz? Bez wątpienia to, że niezależnie od wieku Federer zawsze będzie stanowił zagrożenie dla swoich rywali. Pamiętamy jednak triumf Pete'a Samprasa na US Open 2002, po którym Amerykanin zakończył karierę. Kibice zastanawiali się więc, kiedy rakietę odłoży szwajcarski "Maestro", lecz on niebawem pokazał, że wygrana w Melbourne nie była przypadkowa ani tym bardziej ostatnia.
Sensacja w Dubaju
Następnie przyszedł turniej w Dubaju. Rozgrywki Dubai Duty Free Tennis Championships były zawsze przez Szwajcara bardzo lubiane, wszak triumfował tam aż siedmiokrotnie. Po fenomenalnym występie na Australian Open fani czekali na jego starcie z Djokoviciem lub Murrayem, lecz mistrz nieoczekiwanie poległ z nieznanym szerszej publiczności Jewgienijem Donskojem. Rosjanin rozegrał bardzo dobre spotkanie, wyszedł z niewyobrażalnych opresji, ale trzeba przyznać, że był to jego pierwszy wielki mecz i nikt się nie zdziwi, jeśli na tym zakończy się jego dorobek.
Indian Wells
W końcu nadszedł czas na turniej w Indian Wells. Uważana za najważniejszą po czterech szlemach impreza budziła spore nadzieje wśród czołowych tenisistów globu. Marzenia Murraya ponownie legły w gruzach po porażce z Vaskiem Pospisilem, a Djoković przegrał drugi raz w ciągu miesiąca z Nickiem Kyrgiosem. Faworyci znów odpadli, a Federer tak samo jak na Australian Open powoli wspinał się w drabince, dając sygnał, jakoby w roli "underdoga" czuł się wyśmienicie.
W czwartej rundzie po drugiej stronie siatki ponownie stanął Rafa Nadal, który był głodny rewanżu niczym dziewięć lat wcześniej na Wimbledonie. Indian Wells 2017 nie będzie jednak dobrze wspominać, bowiem został rozniesiony w niewiele ponad godzinę, a wielu ekspertów twierdzi, że było to najpewniejsze zwycięstwo Federera nad Nadalem od samego początku ich rywalizacji.
Ciężko się z tym nie zgodzić. Federer zagrał fenomenalnie pod każdym względem. Atakował, wchodził w kort, a kiedy Nadal przygotowywał w swoim stylu akcję, Szwajcar zaskakiwał go backhandem, który możliwe, że jest doskonalszy niż kiedykolwiek. Jeśli sympatycy Rogera mogli sobie wymarzyć idealne zwycięstwo, temu w czwartej rundzie Indian Wells niewiele by do niego brakowało. Wystarczy wspomnieć kilka statystyk: 26 winnerów przy 17 niewymuszonych błędach, 75% wygranych piłek po pierwszym i tyle samo po drugim serwisie, czterokrotne przełamanie Nadala i w ogólnym rozrachunku 57 wygranych punktów przy jedynie 42 Hiszpana. Wynik 6:2 6:3 jest znakomity, statystyki są znakomite, ale najznakomitsza była przyjemność z oglądania sztuki uprawianej na korcie przez Federera.
Roger miał w kolejnej rundzie stawić czoła Nickowi Kyrgiosowi i wyrównać rachunki za rok 2015 i turniej w Madrycie. Wtedy to po niebywale zaciętym meczu i trzech tie-breakach sensacyjnie triumfował Australijczyk, dzięki czemu do dziś jest jednym z niewielu zawodników z czołówki, którzy mają z Federerem dodatni bilans spotkań. Niestety nie miał szansy się on zmienić, ponieważ Kyrgiosa dopadło zatrucie pokarmowe, przez co Szwajcar awansował do półfinału bez gry.
Tam zmierzył się z nadzieją gospodarzy, Jackiem Sockiem, który niecały miesiąc wcześniej wygrał turniej w Delray Beach, a w Indian Wells miał już na rozkładzie m.in. Grigora Dimitrowa i Keia Nishikoriego. Kalifornijska publiczność mocno wspierała swojego rodaka, bowiem był on pierwszym amerykańskim półfinalistą imprezy od roku 2014, kiedy to John Isner osiągnął ten etap. W starciu z Federerem Sock nie miał jednak zbyt wiele do powiedzenia. Pierwszy set był popisem faworyta, w drugim doszło co prawda do tie-breaka, lecz doświadczenie wzięło górę i to Szwajcar zameldował się w swoim siódmym finale na obiekcie Indian Wells Tennis Garden. A w nim czekał już rodak, nie kto inny jak Stan Wawrinka.
Kolejny bratobójczy pojedynek
Pojedynki dwóch szwajcarskich tenisistów zawsze budzą niemałe emocje. Mimo druzgocącej statystyki na korzyść starszego z nich (20-3), ich mecze są zwykle wyrównane i pełne wielu wymian z wykorzystaniem pięknych jednoręcznych backhandów. Nie inaczej było tym razem. Obaj panowie popisywali się znakomitymi uderzeniami i pewnymi serwisami, przez co pierwszy break-point miał miejsce dopiero przy stanie 5:4 w gemach. Jak przystało na mistrza, Federer go wykorzystał i wyszedł na prowadzenie w finale. Kiedy za chwilę Wawrinka przełamał go jako pierwszy zawodnik w przeciągu minionego tygodnia, wydawało się, że ta partia powędruje na konto Stana. Roger szybko jednak wyrównał, następnie przełamał Wawrinkę trzeci raz w meczu i widowiskowym wolejem zakończył ich 23 spotkanie.
Wynik może na to nie wskazywać, ale Federer miał przez cały czas kontrolę nad meczem. Poza tym bardzo dobrze funkcjonował jego backhand, który momentami jest teraz groźniejszy niż forehand, a skuteczność przy siatce opisze statystyka - 17 wyjść, 15 skończonych piłek. W przypadku aktualnej dyspozycji Szwajcara w oczy rzuca się także znakomity serwis. Już podczas Australian Open wielu ekspertów zwracało uwagę na ten element. W Indian Wells dał się przełamać tylko raz, Wawrince. Ale i tak nie zmieniło to wyniku końcowego i faktu, że po raz piąty w karierze wygrał BNP Paribas Open, stając się tym samym najstarszym zwycięzcą kalifornijskiego turnieju. Był to jego 90. wygrany turniej ATP. Ma w tej klasyfikacji przed sobą jedynie Ivana Lendla (94 triumfy) i Jimmy'ego Connorsa (109).
Wszyscy doszukujący się przyczyn zwycięstwa 35-latka w Australian Open twierdzili, że jego wielkim atutem była bardzo szybka nawierzchnia w Melbourne, na której piłka odbijała się z dużo większą prędkością niż w poprzednich latach. Szybkie korty premiują jednoręczne backhandy, nie dziwi więc, że w półfinale znalazło się aż trzech zawodników tak grających. Federer zwycięstwem w Indian Wells zamknął jednak usta wszystkim krytykom, bowiem nawierzchnia w tym turnieju jest poza kortami ziemnymi znana jako jedna z wolniejszych w tourze.
To jeszcze nie koniec
Nie raz słyszało się pytania i dyskusje na temat tego, kiedy Federer zakończy karierę. On jednak nic sobie z tego nie robi. Jego pseudonim "Król Roger" z każdym kolejnym meczem wydaje się nabierać większego sensu. Osiągnął znakomitą formę, a oglądanie jego spotkań jest czystą przyjemnością. Może o French Open będzie trudno, ale na ukochanym Wimbledonie i nowojorskim US Open z pewnością będzie uchodził za jednego z faworytów do triumfu. Nie mówiąc już o niebawem rozpoczynającym się turnieju w Miami, gdyż zarówno Murray, jak i Djoković wycofali się z występu na Florydzie.
Po czterech kolejnych sezonach bez wygranego turnieju wielkoszlemowego przejście na sportową emeryturę wydawało się być rozsądnym pomysłem, lecz po tym, co Szwajcar prezentuje w ostatnim czasie, wszyscy powinni go prosić, by grał i zachwycał jak najdłużej. Swoją postawą udowadnia, że takiego zawodnika jak on nie było, nie ma i nigdy nie będzie.