US Open. Każdy Szlem coś w sobie ma

Gdybym miał wybrać z czterech Szlemów jeden, który trzeba zobaczyć koniecznie, wahałbym się między Wimbledonem i Australian Open

W Londynie są najpiękniejsze korty. Zieleń trawy w połączeniu z brakiem krzykliwych reklam, stonowanymi barwami budynków, ubranymi w galowe mundury RAF-u i Royal Navy stewardami, robi wrażenie piorunujące. Czujesz się jak w świątyni. Co krok widzisz nieśmiertelne symbole: słomkowe kapelusze, parasole, truskawki, szampana, Pimms'a (likier na bazie ginu, cytryn i chininy z dodatkiem mieszanki ziół - 25-proc. alkoholu), jak będziesz miał szczęście, zobaczysz na balkonie BBC Martinę Navratilovą. Tylko w Wimbledonie duża część kibiców to starsi panowie pod krawatami, dostojne damy w kapelutkach. Nigdy nie usłyszysz z głośników jazgotliwej muzyki. Kort centralny w Wimbledonie też jest najpiękniejszy. Zabrzmi to może dziwnie, ale mnie będzie się zawsze kojarzył z ciszą. Bo w Londynie wizyta na tenisie jest jak wyjście do opery - wszyscy delektują się dziełem sztuki w milczeniu i od czasu do czasu klaszczą.

Korty są daleko od centrum, trzeba pokonać kilkanaście stacji metrem na Southfields, a potem jeszcze ostro maszerować przez 20 minut. I jakimś cudem zdobyć bilet. Na każdym Szlemie trudno o wejściówkę, ale w Londynie najtrudniej - pół roku wcześniej trzeba zarejestrować się w internetowej loterii lub liczyć na szczęście w kolejce po "resztówki". Ale uwaga - kiedyś poszedłem na koniec tej kolejki. Steward w mundurze poinformował mnie uprzejmie, że przede mną czeka 9 tys. ludzi. - Może pan dziś nie wejść, sir - usłyszałem. Najwytrwalsi biorą więc namioty i czekają w kolejce po kilka dni.

Australia się bawi

Za bilet lotniczy do Melbourne trzeba zapłacić 4-6 tys. zł, ale potem już jest z górki. W Australii łatwiej kupić bilety, bo pojemność trybun wszystkich kortów jest największa ze wszystkich Szlemów, naprawdę czuć tam przestrzeń. Z czterech wielkoszlemowych metropolii Melbourne jest też najtańszym miastem, o ile dobrze poszuka się noclegu, a na obiad chodzi się do Chinatown. Jest też najbliżej na korty, to właściwie jedyny turniej zlokalizowany w samym centrum miasta - poranny spacer nad rzeką Yarra, z panoramą drapaczy chmur za plecami, zajmuje 10-15 minut. Dojazd na korty tramwajem trwa pięć minut.

Atmosfera turnieju to przeciwieństwo Wimbledonu. Australia to totalny luz, wieczorami ludzie oglądają tenis na telebimach, w morzu butelek wina, piwa, rozłożeni w kostiumach kąpielowych przed Rod Laver Arena, zajadając pizzę i frytki. Taki sam piknik jest w centrum miasta na Federation Square. Multinarodowy tygiel, uśmiech przyklejony do twarzy, hałaśliwa muzyka, atmosfera plaży, nieustających wakacji, także na trybunach - wszystko to buduje unikalny wizerunek. I bardzo ważna rzecz - w Melbourne uśmiechnięci są też tenisiści. Dopiero zaczęli sezon, są zdrowi i pełni optymizmu, to naprawdę widać.

Bywa upalnie, ale krem z filtrem kupisz nawet w kiosku z gazetami, najbardziej spalić można się w Wimbledonie. W Londynie słońce praży bowiem zdradliwie przez chmurki. W Melbourne ocean jest blisko, często wieje zimny wiatr znad Antarktydy, a w tym roku nawet padało. Gdy siedzisz w cieniu na Rod Laver Arena, lepiej mieć ze sobą bluzę. Szczególnie podczas sesji nocnych, które mogą skończyć się nawet o trzeciej nad ranem.

Ameryka zjada wszystko

Najcieplejszym Szlemem jest zdecydowanie US Open, gdzie nawet huragany są ciepłe jak zupa. Nowy Jork ma największy na świecie tenisowy stadion - Arthura Ashe'a, mieszczący ponad 23 tys. widzów. W telewizji jego wielkość ginie, szczególnie w pionie. Trybuny wyglądają na rozłożyste, ale dopiero na żywo wrażenie robi jego kolosalna wysokość - to 12-piętrowy budynek!

Na korty jest daleko, chyba że ktoś zatrzyma się w Queens lub na środkowym Manhattanie, wtedy 30 minut w metrze linii 7 wystarcza.

Ameryka, jak łatwo się domyślić, to królestwo komercji. Można dyskutować, czy jedzenie na US Open jest najlepsze (moim zdaniem jednak jest), ale na pewno jest tam największy wybór - w Food Village można zjeść chicken tikka masala z chlebkiem naan, crepe'a z nutellą, jakieś wegetariańskie cudo, łososia z ziemniakami, meksykańskie burrito albo ociekającego tłuszczykiem hamburgera. Drogo jest, ale drogo jest na każdym Szlemie. Jedno piwo kosztuje wszędzie grubo ponad 20 zł, a jedzenie jest jeszcze droższe.

Na Szlemach są różne atrakcje przygotowane przez sponsorów - najczęściej rozdają pamiątki, np. torebki, próbki kosmetyków, przenośne radyjka na ucho, można wsiąść na minutę do najnowszego mercedesa. Miasteczko sponsorów US Open pod tym względem wygrywa, ale Australia też daje radę.

Nowy Jork przegrywa pod względem atmosfery na trybunach. Arthur Ashe, szczególnie w wyższych partiach (tak od szóstego piętra w górę), jest jak bazar albo dyskoteka. Ludzie głośno rozmawiają, chodzą w trakcie wymian, tańczą w rytm muzyki puszczanej w przerwie, ciągle jedzą, w zeszłym roku ktoś się pobił w trakcie meczu. Nigdy nie zapomnę też, jak Agassi grał z Pavelem i jakiś idiota krzyczał na całe gardło: "F... you Pavel!". Amerykanie nie grzeszą tenisowym wdziękiem. US Open to Szlem, gdzie idąc przez teren kortów, masz wrażenie, że 50 proc. ludzi jest na wycieczce albo przyszło kupić T-shirt i ręcznik.

Ciężko lubić Paryż

Na Roland Garros jest z Polski najbliżej, czerwona mączka to też nasza tenisowa nawierzchnia narodowa, ale francuski Szlem lubię najmniej, przegrywa nawet z Nowym Jorkiem. Paryski turniej, choć położony malowniczo i blisko - tuż przy Lasku Bulońskim i stacji metra Porte d'Auteuil - przytłacza ciasnotą. Nie bez powodu we Francji długo trwała debata, czy nie przenieść go w inne miejsce (ostatecznie zdecydowano, że korty będą nieco powiększone).

Roland Garros kojarzy mi się na razie z człapaniem. Przede mną morze głów, tłum porusza się w żółwim tempie. W Paryżu, tak jak w Wimbledonie, niemal każdy zaułek dookoła nas oddycha historią tenisa i dostojnością, z plakatów spoglądają Gustavo Kuerten i "czterej muszkieterowie", ale człapanie jest dominujące. Na każdym Szlemie na kortach trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo na ważne mecze są duże kolejki i lepiej przyjść wcześniej, ale tylko w Paryżu stanie w miejscu jest znakiem firmowym.

Jeśli już na kort się dostaniemy, otrzymamy nagrodę w postaci niepowtarzalnej atmosfery, bo paryska publiczność jest koneserska, chyba najmniej przypadkowa. Jest słynne "Allez!", no i rewia mody, bo nigdzie nie ma tak szykownie ubranych kobiet, panów zresztą też. Szoku doznamy jednak, wchodząc do sklepu z pamiątkami, bo nie ma Szlema droższego niż Roland Garros. Od hotelu aż po parasolkę francuskie ceny przyprawiają o zawrót głowy. Na szczęście można go uleczyć czerwonym winem z supermarketu, które smakuje (i kosztuje) jak najlepszy trunek z naszych delikatesów. I zagryźć bagietką.

Nie można też zapominać, że na Szlemie kluczowy jest tenis. Niezapomniane mecze są gwarancją najlepszych wrażeń, a wolna czerwona mączka sprzyja pięciogodzinnym bitwom, które wspomina się latami. Tym broni się Paryż.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.