Lato z tenisem

Wielki Szlem to nie wszystko. Od czegoś trzeba zacząć. A zaczyna się od ITF Circuit oraz ATP Challenger Tour. Turniejów, w których pula nagród waha się od 10 do nieco ponad 100 tys. dolarów. Turniejów, z których startuje się do wielkiej kariery. Polakom zdarza się to ciągle jeszcze zbyt rzadko.

Gdyby siłę polskiego tenisa męskiego mierzyć tylko tym, do czego doszło podczas ubiegłorocznego challengera we Wrocławiu (pula nagród 106,5 tys. dol.), to trudno byłoby snuć jakiekolwiek nadzieje np. daviscupowe zwycięstwo nad Wielką Brytanią (jeszcze z Andy'm Murrayem w składzie).

W lutym ubiegłego roku we wrocławskiej hali wszystkich pobił - bez żadnych wątpliwości - Michael Berrer, który w światowym rankingu doszedł najwyżej do 51. miejsca, czyli niżej niż w chwili obecnej mamy Łukasza Kubota. Z tym, że rok temu nasz numer 1 był sklasyfikowany o sto pozycji niżej i we Wrocławiu przegrał już w pierwszej rundzie z Robinem Vikiem. Dziś rywale pokroju Niemca czy Czecha już Polakowi niestraszni.

Siły na zamiary

Na podstawie tamtego turnieju należałoby stwierdzić, że już nic z naszych nie będzie. W pierwszej rundzie odpadli bowiem wszyscy: Jerzy Janowicz, Marcin Gawron, Artur Romanowski, Michał Przysiężny i Dawid Olejniczak. Fakt, że prawie wszyscy po bardzo zaciętych spotkaniach. Jednak to, że żaden nie wygrał na własnej nawierzchni choćby jednego spotkania, mógł przygnębiać. A potem okazało się, że z polskim męskim tenisem wcale nie jest tak źle, jak to we Wrocławiu malowano.

Wyniki challengerów wcale więc nie muszą być miarodajne. Udział w takich turniejach daje jednak bezcenne doświadczenia. Co potwierdziła wrześniowa impreza tej samej rangi w Szczecinie. W singlu co prawda nadal nie było najlepiej, natomiast w deblu wręcz przeciwnie. Tomasz Bednarek i Mateusz Kowalczyk sięgnęli po główną nagrodę. Po tym zwycięstwie obaj nabrali odwagi, popartej punktami rankingowymi, aby od czasu do czasu skrzyżować rakiety ze stałymi bywalcami turniejów ATP. Nasladownictwo Marcina Matkowskiego i Mariusza Fyrstenberga mile widziane.

Skoro ATP Tour to dla większości naszych ciągle trochę za wysokie progi, to rozsądne zamiary należałoby mierzyć według sił. Np. w ITF Circuit, cyklu turniejów o puli dziesięciokrotnie mniejszej. Stawka rywali na pewno słabsza, ale bardzo liczna i niezmiernie głodna sławy. Nawet na tym najniższym poziomie zawodowego tenisa żaden mecz sam się nie wygra.

W zeszłym roku w polskich "futuresach" bardzo dobrze radził sobie Marcin Gawron, który w Koszalinie oraz Olsztynie (10 tys. USD) prawie do końca wywiązywał się z roli turniejowej jedynki. W obu przypadkach doszedł aż do finału, ale za sprawą Władimira Ignatika nie mógł cieszyć się na "maksa". W półfinale koszalińskiej imprezy z Białorusinem przegrał Jędrzej Żarski. Z tych wyników można wyciągnąć wniosek, że ten szczebel trudności to nadal najwłaściwsze miejsce dla graczy z naszego drugiego szeregu. Znów Polakom lepiej poszło w deblu - w Olsztynie do finału Błażej Koniusz i Grzegorz Panfil oraz Mateusz Szmigiel i Rafał Gozdur nie dopuścili konkurencji z zagranicy.

Wyjścia nie ma

Dla pań mamy tylko ITF Circuit i Sony Ercisson WTA Tour, etapu pośredniego brak jedynie formalnie, ponieważ siatka płac nawet w tym niższym cyklu jest bardzo rozbudowana - od 10 do 100 tys. "zielonych". Wyróżniające się panny nie muszą więc od razu przechodzić do gry o poważne pieniądze albo ginąć w zapomnieniu.

To, że z małego do wielkiego tenisa można przejść w podskokach, świadczy przykład najbardziej nam bliski. Zaledwie pięć lat temu w warszawskim Ursynów Cup triumfowała, i to bez straconego seta, 16-letnia, niemal nikomu wówczas nieznana Agnieszka Radwańska. Gdzie krakowianka jest dzisiaj, nie trzeba nikomu przypominać. W tym kontekście ubiegłoroczny finał Pauli Kani pozwala patrzeć z umiarkowanym optymizmem na przyszłość naszego kobiecego tenisa. Aż szkoda, że w tegorocznym kalendarzu brakuje warszawskiej imprezy. Z Ursynów Cup wiążą się zresztą inne nazwiska, które świetnie zapisały się w historii tenisa światowego. W 1999 roku Anastazja Myskina odpadła już w pierwszej rundzie eliminacji z Anną Żarską, a pięć lat później została zwyciężczynią Roland Garros i wiceliderką rankingu WTA. Na krótko, ale zawsze.

Pula nagród w turniejach ITF Women's Circuit rozgrywanych w Polsce rzadko przekracza minimalne 10 tys. dolarów. Ale nie tylko o pieniądze toczy się walka, lecz także - a może przede wszystkim - o walutę rankingową. W zeszłym roku w Iławie wygrała Sandra Zaniewska, która w półfinale pokonała Weronikę Domagałę. W Olecku pierwszy tytuł w karierze zdobyła Klaudia Gawlik. W Warszawie Kawa pokonała Karolinę Kosińską w pojedynku o finał singla. Wszędzie tam w ostatnich epizodach debla wystąpiły co najmniej trzy Polki.

Najważniejsze, że następczynie Radwańskiej i następcy Kubota w ogóle mają gdzie grać o pierwsze punkty, które są najpewniejszą kartą wstępu na największe korty świata. Warto też pamiętać o tym, że każdy punkt zdobyty w Polsce jest tańszy o przywiezionego z zagranicy. W rozpoczynającym się sezonie letnim nikt nie powinien narzekać na brak okazji do gry.

Polskie lato 2010

M - mężczyźni

K - kobiety

Ch - challenger

ITF - ITF tour

Więcej o tenisie - czytaj tutaj  ?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.