Córka marnotrawna Jelena Dokić

Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Być może Jelena Dokić zna tę maksymę. Serbska Australijka bez lamentu spadła w tenisowy niebyt, po cichu uporządkowała sprawy rodzinne i znów spokojnie pnie się na szczyt. Po raz drugi w karierze.

25 sierpnia 2008 roku w Nowym Jorku rozpoczynała się ostatnia lewa Wielkiego Szlema, w której suma nagród wynosiła 20 657 000 dolarów. Dzień później - na urokliwych, aczkolwiek nieporównywalnie mniejszych obiektach katowickiego Pro-Tenu - swój pierwszy mecz w turnieju ITF Women's Circuit z pulą 25 tys. dolarów zagrała rozstawiona z jedynką Jelena Dokić. Ot, taka trzecia, może nawet czwarta liga tenisa. Australijka denerwowała się zbyt łatwo zepsutymi piłkami, czasem bezradnie rozkładała ręce niedowierzając, że popełnia takie błędy. W rankingu WTA była wówczas 178., a jej występ nie rzucił na kolana. Zbyt często walczyła sama ze sobą, a nie z rywalką.

- Chcę grać w małych turniejach, zamiast żądać "dzikich kart" do większych imprez, bo aby móc iść dalej, najpierw muszę pokonać te zawodniczki - mówiła wówczas Dokić. I nadal mozolnie pokonywała wyznaczoną ścieżkę.

Tata tabu

Zanim się spotkałyśmy, dyrektor turnieju zaklinał: absolutnie żadnych pytań o ojca; Jelena sobie ich nie życzy i po złamaniu umowy koniec wywiadu - uprzedzał. Spodziewałam się więc nerwowej reakcji na wzmiankę o jej sprawach osobistych, ale nic z tych rzeczy. Jej mimika, gesty świadczyły o tym, że problem zostawiła daleko za sobą. Kamienna twarz nie wyrażała żadnych uczuć, nie widać było też na zewnątrz oznak irytacji, znów liczył się tylko tenis. Wyrobiła w sobie już szczepionkę na przeszłość - jak skuteczną, pokaże pięć miesięcy później w Melbourne, kiedy media przytoczą rzekome słowa jej ojca Damira o przylocie na Australian Open. - Przyjeżdża? Jego sprawa. Moja historia z nim się skończyła. Mam swoje życie i on nie ma na nie wpływu - skwituje wtedy sucho.

Rozmawiałyśmy po drugim, jak się później okazało, jej ostatnim wygranym meczu w Katowicach. Zapytałam, czy wierzy, że może ponownie osiągnąć pierwszą piątkę rankingu. Odpowiedź padła bez chwili zastanowienia. Jelena patrzyła mi prosto w oczy i spokojnym, pewnym głosem, acz z delikatną nutą zdziwienia (być może zastanawiała się, jak można zadawać tak naiwne pytania?!) oświadczyła bez emocji: - Wszystko jest otwarte. Będzie trudno, ale spróbuję wrócić do dawnego poziomu.

Poza protokołem, przekazując odczucia kibiców, dopytywałam, czy jest smutna, czy gra już jej nie cieszy, bo widzowie zauważyli, że nawet się nie uśmiecha. Twierdziła, że jest po prostu skoncentrowana, ale widać było, że do satysfakcji z gry jest jeszcze daleko.

Na szczyt i z powrotem

W świat wielkiego tenisa Jelena Dokić weszła z przytupem jako 16-latka. W 1999 roku podczas Wimbledonu sprawiła paskudnego psikusa Martinie Hingis, oddając jej w pierwszej rundzie raptem dwa gemy. Stała się w ten sposób jedną z trzech zawodniczek, które od 1884 roku, czyli w całej historii The Championships, wyeliminowały na tym etapie turniejową "jedynkę". Nic dziwnego, że ze 129. miejsca wskoczyła na 39. Właśnie na londyńskiej trawie występowała z największym powodzeniem. To tam rok później osiągnęła najlepszy wynik w Wielkim Szlemie, docierając do półfinału. Została powołana do olimpijskiej reprezentacji Australii i w Sydney otarła się o medal - była czwarta. Jednak w kolejnych latach jeszcze tylko raz pojawiła się w wielkoszlemowym ćwierćfinale - na Roland Garros w 2002.

Spadek ze szczytu w tenisową otchłań zajął Dokić mniej czasu niż wspinanie się na czwartą pozycję w rankingu WTA, najwyższą w karierze. W 2003 roku Jelena przyjechała do Warszawy jako Serbka, bo obrażona na Australię wróciła do pierwotnego obywatelstwa. Z J&S Cup odpadła w półfinale, niemniej był to jeden z dwóch jej najlepszych występów singlowych w tamtym okresie.

W roku 2004 pewnym krokiem weszła na równię pochyłą. Wypadła z pierwszej setki, z powodu kontuzji łokcia wycofała się z czterech turniejów na twardej nawierzchni. Kolejne dwa sezony były jeszcze gorsze - Jelena grała w coraz mniejszych turniejach, a i tak bez powodzenia. Zapytana po latach, czy nie chciała rzucić tenisa, gdy spadła o 600 pozycji i znalazła się niżej niż na początku profesjonalnej kariery, odparła ze zdziwieniem: - Nie, dlaczego? Nie było powodu, żeby przestać. Byłam numerem cztery na świecie, a grasz dopóty, dopóki masz motywację. Potrzebowałam tylko trochę czasu, żeby się pozbierać - wyjaśniła w Katowicach. A jednak na konferencji prasowej w Melbourne, po meczu z Tamirą Paszek, przyznała, że przez dwa lata walczyła z poważną depresją i myślała o zakończeniu kariery, w chwili kiedy była bardzo niezadowolona ze słabych wyników.

Sportowe dno osiągnęła w 2007 roku, ale było to zarazem otwarcie nowego etapu w jej życiu. Pojawiła się tylko na jednym turnieju, we Włoszech, jednak szybko odpadła w pierwszej rundzie i do końca sezonu już nie startowała. Wypadła z rankingu, ale systematycznie porządkowała swoje sprawy. Tyle historii

Przegrani bukmacherzy

Na początku tego roku nie zostało już śladu po niepewnych zagraniach z Katowic czy grymasach niezadowolenia po zbyt łatwo straconych piłkach. Widać było natomiast opanowaną, pewną swych umiejętności zawodniczkę, której nie są w stanie wytrącić z równowagi nawet liczne podwójne błędy serwisowe. I chociaż traciła punkty w ważnych momentach, to ustawiała się do kolejnego podania tak, jak gdyby nic się nie stało - znów jest silna psychicznie. Tylko bukmacherzy tego nie zauważyli. Za każdą złotówkę postawioną na Dokić można było otrzymać: po meczu z Anną Czakwetadze (rozstawioną z numerem 17) - 2,50, a z Caroline Wozniacki (11) - nieco ponad 6. Dopiero przed pojedynkiem Jeleny z Alisą Klejbanową (29) kurs spadł poniżej 2.

Podczas konferencji po pierwszym meczu Dokić nie potrafiła ukryć emocji. Łamiącym się głosem mówiła, że dla niej to cud, że jest tutaj i że wygrała. Dodała, że ostatnie lata były dla niej naprawdę trudne i niewiele osób może wiedzieć, co to dla niej znaczyło. Po spotkaniu z Czakwetadze ponownie nie kryła wzruszenia. Mówiła do kibiców, że to zadziwiająca noc, której długo nie zapomni i płacząc dziękowała im za wsparcie.

Córka marnotrawna australijskiego tenisa wróciła w wielkim stylu, a tłum na Rod Laver Arena nie tylko nie wygwizdał jej jak w 2001 roku w pierwszej rundzie z Lindsday Davenport, ale nieustannie dopingował. Bilety na wieczorne sesje, w których grała Jelena, były wyprzedane do ostatniej sztuki. Australia znów stanęła po jej stronie, całkowicie wybaczając "zdradę".

Melbourne jak z bajki

W mediach pojawiły się tytuły "Jelena Dokic Fairy Tale". Rzeczywiście, jej powrót jest jak z bajki. W tej opowieści nie ma już jednak nerwowego ojca, a zamiast niego na trybunie widać dwóch bliskich jej mężczyzn - chorwackiego trenera Bornę Bikicia i jego brata Tina, prywatnie chłopaka Jeleny. Obaj jej występy przeżywają równie mocno jak ona i stoją za nią murem.

Dawka emocji w obozie chorwacko-australijskim była ogromna. Jelena chyba już nawet nie chciała ich kryć. Cieszyła się chwilą. Jako jedyna rozegrała pięć trzysetowych pojedynków z rzędu, w których najczęściej musiała gonić rywalki, ale - poza ostatnim - wytrzymała je psychicznie i fizycznie. - Po drugim meczu baliśmy się z trenerem, że mogę nie dać rady psychicznie, ale się udało. W ćwierćfinale Safina była nieco świeższa fizycznie i to było widać, ale i tak zabrakło niewiele. Może Dinara nie gra w tym sezonie swego najlepszego tenisa, ale dochodzi do finałów. Jestem zadowolona, bo nawet ten przegrany mecz pokazał, że mogę walczyć z najlepszymi. Gdy wróciłam do domu po tym spotkaniu, byłam rozczarowana porażką, ale nie powiem, że nie jestem szczęśliwa. Przecież nikt się nie spodziewał, że dojdę aż do ćwierćfinału - mówiła już z dystansem do swoich dokonań.

Po raz kolejny zrobiła także gest w stronę trybun. - Druga część mojego życia być może zaczyna się tutaj, dzięki kibicom. Czasami jeden lub dwa mecze mogą zmienić karierę i myślę, że to się właśnie stało. Bardzo chciałabym wrócić tu za rok - wyznała zawłaszczając do reszty ich serca.

Po Australian Open piękny sen Jeleny wcale się nie skończył. Po uregulowaniu spraw z federacją i przeproszeniu trenerów i działaczy (w zeszłym roku nie powstrzymała bałkańskiego temperamentu, gdy odmówili jej "dzikiej karty" w Melbourne) po dziesięciu latach wróciła do reprezentacji i w Pucharze Federacji pomogła wygrać z Koreą Południowa, Tajlandią, Tajwanem oraz Nową Zelandią i awansować do barażu o Grupę Światową II. - Nie miałam żadnych planów na tę część sezonu. Chciałam zagrać w kilku mniejszych turniejach, a Fed Cup jest szansą na kolejne mecze - mówiła.

Dokić jest dzisiaj w czołowej setce na świecie, ale w większych turniejach nadal musi się przebijać przez kwalifikacje. - To jest bardzo dobry początek roku, ten wynik podniósł mnie na resztę sezonu - mówiła w Melbourne. Jednak rywalki już nie patrzą na nią z bojaźnią, nie są sparaliżowane jej nagłym powrotem, tak jak w Australii. Teraz dokładnie analizują i doceniają. Pierwszy rewanż, z Wozniacki, Dokić ma już za sobą. Udany dla Dunki.

Egzorcystka

Jelena zdaje sobie sprawę, że pokonywanie po raz drugi drogi do elity jest zadaniem znacznie trudniejszym niż utrzymanie się na topie. Wiedzą o tym także ci wszyscy, którzy próbowali wrócić czy to po kontuzji, czy z innych powodów. Andre Agassi i Monica Seles to najlepsze przykłady tych nielicznych, którym udało się tylko dzięki uporowi i cierpliwości.

Wbrew temu, co napisał Piotr Bratkowski z "Newsweeka", twierdząc, że Dokić "nie dokonała niczego spektakularnego", ćwierćfinał Wielkiego Szlema jest spektakularny. W tym przypadku nawet bardzo. I wcale nie dlatego, że Jelena awansowała tam bez rozstawienia. Ona potrafiła stawić czoła własnym demonom, nie użalać się nad swoim losem, lecz z podniesioną głową mozolnie starała się - i stara - wrócić tam, gdzie jej miejsce.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.