Sztunda czyli tenisowa lekcja

Trzydzieści lat lekcji u polskich sztundziarzy i instruktorów przekonało mnie nie tylko o znikomości mojego tenisowego talentu, ale i o prawdziwości teorii względności czasu. Jak Polska długa i szeroka ?sztunda? - czyli tenisowa lekcja - to podstawowa jednostka miary treningu.

Ile właściwie trwa godzina tenisowej lekcji? Tylko pozornie to pytanie wydaje się głupie, a odpowiedź - nie do zaakceptowania dla językowych purystów. Tym ostatnim radzę: zajmijcie się najpierw uboższą w minuty godziną lekcyjną w szkole, bo godzina na korcie trwa aż 55 minut.

Brakujące pięć tenisowy uczeń poświęca zazwyczaj na siatkowanie mączki, a instruktor na złapanie oddechu. Lekcji najczęściej ma kilka i w przerwie musi zregenerować siły, napić się wody, zmienić koszulkę, jeśli uczeń był na tyle wymagający, że "spocił" mistrza.

Wtedy też nerwowo stara się przełożyć niektóre lekcje, by uratować jak najwięcej z walącego się codziennie grafiku. Bo uczniowie, niestety, są bezlitośni. Prezesi, biznesmeni, redaktorzy czy aktorzy szanują swój czas, lecz czasu instruktora szanować nie zamierzają. Odwołują, przekładają.

By nie roztkliwiać się nad instruktorami przyznam, że trafiłem w karierze tenisowego terminatora (to od terminowania, a nie od filmowego herosa) i na takich, którym ratowanie grafiku zajmowało na każdej lekcji dużo więcej, niż darowane pięć minut odpoczynku.

Sposobów na przepuszczenie czasu przez palce jest wiele. Nie ograniczają się do telefonów. Niektórzy działania maskujące doprowadzili do perfekcji i potrafią nawet najgorętszy dzień zakończyć w tej samej, a ciągle suchej koszulce.

Zaczyna się od powitania przy siatce. Przechodzi ono płynnie w pogawędkę o ostatniej transmisji tenisowej w Eurosporcie. Kilka uwag. Kilka żartów z komentatorów. Uczeń meczu nie widział? To jeszcze lepiej, więcej można mu opowiedzieć. Potem jest rozgrzewka. Oczywiście rozgrzewa się uczeń. Instruktor fachowym okiem obserwuje. Po rozgrzewce kilka rad z teorii tenisa, przeplatanych kawałami. Klient nasz pan, musi być miło i wesoło.

Im dłużej wspólnie trenują, tym więcej tematów do poruszenia. Po kilku miesiącach mamy zidentyfikowanych wspólnych znajomych i znajomych znajomych. A jak wiadomo, nikt nie jest lepszym źródłem świeżych ploteczek niż tenisowy instruktor. To as towarzyskiego wywiadu. Relacjonuje płynnie, z emfazą, trudno mu przerwać - a czas płynie.

Koszyk w dłonie! Kilka uderzeń i widać, że uczeń zapomniał uwag z ostatniej lekcji. Trzeba więc "na sucho" poprawić ruch, ustawienie stóp. Trener skutecznie gubi czas, ciągnący się niczym hiszpańskie wymiany na Roland Garros, zbierania piłek. Z trudem wchodzą do koszyka.

W zachwyt wprawił mnie kiedyś sztundziarz, który spędzając całe dnie na korcie z rozbrajającą szczerością wyznał, że gra już szósty miesiąc i naciąg trzyma się niewzruszenie; to znak jak profesjonalnie go dobrał. "Sztundziarz markujący" to nienajgorszy z typów, bo chociaż stwarza pozory. Niestety, trafiło mi się również spotkać takich, którzy bez skrępowania przerywali grę, by odebrać telefon, czy po prostu spóźniali się po 10-15 minut na lekcję, a słowo "przepraszam" z trudem można było rozpoznać między haustami kefiru. Wszak nic nie smakuje lepiej z samego rana.

Wolny rynek i tu poprawił sytuację, mamy coraz więcej prawdziwych instruktorów. Nadal jednak miejsc, gdzie każdego - niezależnie od wieku i talentu - uczą z równym zapałem i uczciwie (Marku, dziękuję za kilka lat cierpliwej i rzetelnej pracy nad moimi uderzeniami), jest za mało. Warto więc je promować. Bo uczciwie i z zapałem uczyć jest równie trudno, jak czysto trafić w piłkę.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.