Tenis (przy)ziemny - Szkoła trenerów

Korty rosną jak grzyby po deszczu. Tenisistów amatorów przybywa. Po części to zasługa Agnieszki Radwańskiej i Marty Domachowskiej, po części efekt bogacenia się społeczeństwa. Tenis zawsze był kojarzony z klasą posiadającą i jeśli już ktoś zaczyna ?posiadać?, to najwyższy czas, żeby wyjść na kort.

Tu dygresja - tenis to jeden z najtańszych sportów masowych. Rakieta, buty i dwie godziny w tygodniu na korcie to naprawdę grosze w porównaniu z narciarstwem czy rekreacyjną piłką nożną, biorąc pod uwagę sprzęt i koszty długotrwałego leczenia.

Nic nie zaszkodzi jednak nazywać tenis sportem elitarnym. A skoro elitarny, to procedura musi być. Pierwsze kroki adeptów amatorskiego tenisa to zamówienie sobie lekcji u trenera. Pocztą pantoflową przekazywane są informacje o tym, u kogo warto trenować i kto zrobi z nas zawodnika średniej klasy międzynarodowej w dwa do trzech tygodni. Szlajając się po kortach całego kraju z racji wykonywania zawodu artysty estradowego, a zarazem miłośnika tenisa, obserwuję jak adepci(tki) rozpoczynają trudną drogę do mistrzostwa.

Trenerów uczących tenisa podzieliłbym na kilka grup: pozytywnych, negatywnych i nijakich. Wspólnym mianownikiem tych trzech kategorii jest "uczyć, żeby nie nauczyć".

Nauczenie adepta gry w tenisa oznacza utratę pracy i groźbę zmiany zajęcia, które - umówmy się - jest dość komfortowe. Nie grozi to trenerom warszawskim, których zalała ostatnio fala adeptów zza wielkiego muru. "Normalny" trener musi przeanalizować predyspozycje psychiczne przyszłego tenisisty i wybrać koncepcję treningu. Najczęściej stosowana jest koncepcja pozytywna, czyli że adept pomylił drogi życiowe i gdyby nie to, że wcześniej nie miał szansy, dzisiaj grałby o wielkie pieniądze z Federerem lub Kuzniecową. Skala zachwytu nad talentem czasami daje się we znaki grającym obok starym amatorom, którzy wiedzą, że trzeba tysięcy uderzeń, żeby jako tako wypaść w lokalnym turnieju. Zadaniem trenera pozytywnego jest nie dopuścić ucznia do konfrontacji z innym zawodnikiem. Wtedy czar może prysnąć. Niektórzy adepci do końca życia grają wyłącznie z trenerem, który uparcie wbija im do głowy, że są genialni, cudowni i pech chciał, że rodzice adepta nie znali tej dyscypliny sportu. Nie mam o to najmniejszych pretensji. Daj Bóg! Zawodnik zadowolony, trener zadowolony i jest zaplecze finansowe.

Gorzej z adeptami, którym się ubzdurało, żeby zmierzyć się z innymi przeciwnikami. Tutaj w grę może wchodzić tylko koncepcja negatywna. Że zawodnik jest za gruby, że powinien tracić mniej sił na kochanki(ów), że powinien przestać pić piwo. Lista win jest tak długa, że adept po pewnym czasie bierze winę za brak postępów na siebie. Trener stara się, robi co może - niestety - syn (córka) marnotrawny sam jest sobie winien, że nie wygrywa. Koncepcja treningu ryzykowna, ale umiejętnie zastosowana może przywiązać zawodnika amatora do trenera i dać zajęcie na długie lata.

Jest jeszcze trzecia kategoria treningu, wymuszona przez zawodnika amatora, który mimo wieku ma talent. A trener ma kłopot. Posyła mu bezmyślnie piłkę pod nogi, żeby ograniczyć mu wszelkie trudności, a ten naturalnie składa się do uderzenia i oddaje z taką siłą, że mączka pryska mu na nowe buty i zmusza do wysiłku. Trener zachowuje się wtedy jak maszyna do podawania piłek. Beznamiętnie pokrzykuje: - Ciągnij od dołu do góry , ugnij nogi , uruchom nadgarstek. Adept uruchamia nadgarstek. Trener w bezpośredniej wymianie traci siły...

Czego sobie i Państwu życzę!

Copyright © Agora SA