Tenis. Jeśli już przegrać, to tylko w Melbourne

30 mln australijskich dolarów, czyli blisko 100 mln zł, wyniesie pula nagród w Australian Open. Największa wypłata w historii tenisa to efekt starań nieformalnych związków zawodowych, które wymusiły podwyżki na organizatorach.

Już przed rokiem tenisiści z dalszych miejsc w rankingu ATP zjednoczyli się i grozili bojkotem. Australijskie media pisały, że pierwszy w roku wielkoszlemowy turniej może się nie odbyć. Roger Federer i Novak Djoković nie mieliby z kim grać, gdyby w ostatniej chwili wycofała się większość słabszych rywali. A strajk zapowiadali właśnie zawodnicy z miejsc 60.-200. w rankingu, którzy najczęściej udział w wielkoszlemowych turniejach kończą na I, II i III rundzie.

Tenisiści narzekali, że nagrody dla tych, którzy szybko odpadają, są niskie i nie pokrywają nawet kosztów przelotu i pobytu na antypodach. W 2012 r. przegrana w I rundzie oznaczała czek na 21,5 tys. dolarów, czyli mniej niż za I rundę Rolanda Garrosa czy Wimbledonu, gdzie dostać się jest łatwiej niż do Australii. Bilet klasą ekonomiczną do Melbourne z Europy lub USA kosztuje ok. 1,5-3 tys. dolarów, ale tenisiści zazwyczaj latają klasą biznes (5-10 tys. dolarów), bo podróż jest niezwykle męcząca (z Europy leci się w sumie 24 godziny). Zabierają też osoby towarzyszące, np. trenerów, a jeśli nie grają od razu w turnieju głównym, lecz w kwalifikacjach, muszą płacić także za hotel.

Najważniejszym argumentem buntowników było jednak to, że organizatorzy Australian Open zarabiają na imprezie niewspółmiernie dużo do kosztów, jakie ponoszą. Na nagrody wydawali nieco ponad 25 mln dolarów, drugie tyle na logistykę, a przychód sięgał aż 174 mln dolarów. Oznaczało to, że na nagrody idzie raptem 14 procent wpływów. A najwięcej dostawali i tak ćwierćfinaliści, półfinaliści, finalista i zwycięzca. Ten ostatni - ponad 2 mln dolarów.

W angielskiej Premier League czy w amerykańskiej lidze futbolu NFL podział pieniędzy z transmisji telewizyjnych i od sponsorów między graczy a organizatorów to około 50/50. "Z nami też musicie dzielić się sprawiedliwiej. Bez nas nie ma turnieju, najlepsi też muszą z kimś grać" - argumentowali buntownicy, wśród których byli Rosjanie, Niemcy, Francuzi, Serbowie, Chorwaci, Czesi, ale też Australijczyk Samuel Groth. Domagali się zwiększenia udziałów tenisistów w zyskach co najmniej do 25 procent i spłaszczenia płacowej piramidy. Pojawił się nawet pomysł zorganizowania w trakcie Australian Open konkurencyjnej imprezy na Bliskim Wschodzie, co groziłoby rozłamem w federacji ATP.

Groźby podziałały, bo zaczynający się za 11 dni Australian Open zdecydowanie podniósł nagrody za pierwsze rundy. Teraz za porażkę w pierwszym meczu gracze - także kobiety, które awanturowały się mniej - otrzymają po 27,6 tys. dolarów australijskich (87 tys. zł). To wzrost o ponad 30 procent. Za II rundę wypłata wyniesie 45,5 tys. dolarów (147 tys. zł), co oznacza przyrost 36,6-procentowy. Melbourne stało się teraz najatrakcyjniejszym na świecie miejscem do zawodowej gry w tenisa.

Do skoku na wielką kasę szykuje się też powoli Agnieszka Radwańska, choć ona będzie raczej celować w górne rejony płacowej piramidy. Polka, czwarta w rankingu WTA, gra w tym tygodniu rozgrzewkowo w Auckland w Nowej Zelandii, gdzie pula nagród to symboliczne 235 tys. dolarów. Polka w III rundzie pokonała w czwartek Rosjankę Jelenę Wiesninę (WTA 68) 6:3, 6:3 i awansowała do półfinału. Tam zmierzy się ze zwyciężczynią pojedynku Hampton (WTA 70) - Bertens (WTA 63).

Łukasz Kubot (ATP 74) w katarskiej Dausze ograł w I rundzie rozstawionego z siódemką Hiszpana Feliciano Lopeza (ATP 40), ale w II rundzie przegrał w środę z Włochem Simonem Bolellim (ATP 84) 6:2, 4:6, 4:6. Zarobił nieco więcej niż połowę tego, co w Melbourne płacą za I rundę.

5,5 tys. dolarów

o tyle więcej można zarobić, odpadając w II rundzie Australian Open, niż wygrywając turniej WTA w Auckland, gdzie gra w tym tygodniu Agnieszka Radwańska

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.