US Open. Jakiego artystę traci świat

Bywają geniusze spełnieni, jak np. Jan Sebastian Bach, którzy żyli długo i mieli dość determinacji, żeby swoje niezwykłe talenty rozwinąć. W tenisowym świecie kimś takim jest Roger Federer, zdobywca 17 tytułów wielkoszlemowych.

Jednak było też zapewne w historii wielu geniuszy, którzy sami lekkomyślnie zmarnowali swoje talenty. Niektórzy zostawili nam jakieś pojedyncze ślady, osamotnione dzieła czy partytury, z których możemy tylko domyślać się straty, jaką poniosła ludzkość. Do takich zmarnowanych geniuszy należy Gaël Monfils, a najlepszą partyturą, którą jak dotąd zostawił na potwierdzenie swoich niesłychanych możliwości, jest ćwierćfinał z Federerem w US Open w Nowym Jorku.

Przez pierwsze dwie godziny meczu szalony, błyskotliwy Francuz fruwał po korcie z nieporównaną swobodą i pozornie bez żadnego wysiłku zagrywał zdumiewające piłki. Z takiego stylu słynie jego rywal, ale Monfils był tego wieczoru bardziej federerowski niż Federer. Szwajcar próbował tę nawałnicę powstrzymać różnymi metodami, m.in. zwalniając grę slajsami, które długo leciały tuż nad siatką i prawie nie odbijały się od kortu. Albo samemu atakując przy siatce - wybrał się do niej 74 razy, z czego aż 53 razy szczęśliwie. Takich statystyk nie powstydziłby się Stefan Edberg, jeden z najwybitniejszych woleistów w historii tenisa, który obecnie trenuje Federera.

Po pierwszych dwóch setach, które Monfils wygrał, wydawało się jednak, że to wszystko nie wystarczy. A w czwartym, przy stanie 4:5 i 15-40, Federer musiał bronić dwóch piłek meczowych. Jego fani na trybunach nie wytrzymywali psychicznie. Ciężko wzdychali i odwracali głowy, żeby nie patrzeć na nieuchronny - jak się zdawało - koniec.

Potem, na konferencji prasowej, Federer mówił o meczbolach z zaskakującą szczerością: - Przed oczami przeleciało mi wtedy wszystko. Że dobrze ostatnio gram, ale oto już za chwilę będę schodził z kortu pokonany, z opuszczoną głową, a potem będę musiał iść na obowiązkową konferencję prasową, żeby odpowiadać na wasze pytania. Powiedziałem sobie: "Nie zrób przynajmniej jakiegoś głupiego błędu, nie oddaj mu tego za darmo"...

Rafael Nadal czy Novak Djoković nigdy nie przyznaliby się do takiego defetyzmu, tylko zarzekaliby się, że nigdy przenigdy nie zwątpili w siebie. I zapewne byłaby to prawda - psychicznie są mocniejsi niż Szwajcar.

Na obronę Federera trzeba jednak powiedzieć, że zrobił inaczej, niż pomyślał. Nie grał piłek meczowych defensywnie, licząc na błąd przeciwnika, tylko agresywnie - żeby samemu je wygrać. I został nagrodzony. Po straconych okazjach Monfils na chwilę się zdekoncentrował, co sam przyznał na konferencji prasowej: - To było tylko pięć minut doła, ale on wskoczył na mnie, i już potem było za ciężko wrócić do gry...

A kiedy Federer odwrócił losy meczu, stadion ryczał. Ludzie chcą, żeby ich idol w wieku 33 lat jeszcze raz zdobył Wielkiego Szlema. Chcą happy endu. Problem w tym, że tytułu w Nowym Jorku chce również o sześć lat młodszy Djoković, który nie będzie miał pięciu minut doła w kluczowym momencie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.