US Open. Oglądanie Federera bez lornetki, czyli kroniki korespondenta Sport.pl

Wysłannik Sport.pl i ?Gazety Wyborczej? do Nowego Jorku Mariusz Zawadzki w luźniejszej formie o obejrzanych meczach ostatniego w tym roku wielkoszlemowego turnieju.

I odcinek kronik Mariusza Zawadzkiego

Piter - Krunić 4:6, 1:6

We wtorek rano wysłannik Sport.pl nie dotarł na US Open i dzięki temu los oszczędził mu oglądania tortur Pauli Kani, nadziei polskiego tenisa, bezlitośnie wybatożonej przez nieznaną Chinkę Qiang Wang. To ponure wydarzenie zostało zapisane w annałach światowego tenisa w postaci czterech suchych liczb, mianowicie 2:6, 0:6. Naszej rodaczce pozostają na pocieszenie 35 754 dolary, które odebrała za udział w pierwszej rundzie.

Wysłannik Sport.pl zdążył za to na występ drugiej nadziei polskiego tenisa, czyli Katarzyny Piter, która na korcie 14. zmierzyła się z nadzieją serbskiego tenisa Aleksandrą Krunić.

Kto ogląda turnieje wielkoszlemowe w telewizji, gdzie pokazują jedynie główne stadiony, ten z niejakim zdumieniem - przybywszy na US Open we własnej osobie - dowiaduje się o istnieniu takich niewielkich kortów, w zasadzie bez widowni, tylko z jedną długą ławą do siedzenia. Są one poupychane jeden koło drugiego, zupełnie jak w pierwszym lepszym klubie tenisowym, więc ciągle słychać zawodników i sędziego z sąsiednich kortów. Nie ma na nich systemu hawk eye, który pozwala na rzekomo niezawodne rozstrzygnięcie, czy piłka była na aucie, czy musnęła linię. Nie ma również żadnych kamer, dlatego jedyną namacalną rzeczą, jaka zostaje po meczu, jest wynik. Nie ma żadnej osłony przed słońcem, które wczoraj w ciągu dnia prażyło niemiłosiernie, nawet po szóstej po południu, kiedy Polka i Serbka wyszły na kort.

W takich zgrzebnych warunkach dziewczęta walczyły o niebagatelną sumę 25 tys. dolarów (obie miały już zapewnione 35 754 dolarów za udział w pierwszej rundzie, a za drugą płacą w Nowym Jorku 60 420). Wspominam tutaj o aspekcie finansowym nie dlatego, żeby wywoływać tanią sensację, ale żeby zwrócić uwagę, że dla młodych zawodników i zawodniczek spoza pierwszej setki wypłaty w wielkich szlemach - nawet w pierwszych rundach - bywają zbawieniem i szansą rozwój.

Na początku Piter (nr 111 w rankingu WTA) i Krunić (nr 145) grały zachowawczo, głównie na przerzut, i miały ogromne problemy z utrzymaniem własnego serwisu. Co ciekawe, obydwie jakby zapomniały ojczystych języków i zagrzewały się do boju amerykańskim "Come on!". Być może chciały w ten sposób przypodobać się niewielkiej publiczności, ale było to zupełnie niepotrzebne, a nawet daremne, bo wśród widzów dominowali Polacy i Serbowie.

Krunić była trochę solidniejsza od Piter i udało jej się posłać kilka siarczystych bekhendów po linii, co przesądziło o losach pierwszego seta. Do drugiego Polka wyszła wyraźnie zdeterminowana, żeby zagrać agresywniej. Nawet udało jej się kilka ryzykownych, efektownych forhendów i ataków przy siatce. Atrakcyjność meczu wzrosła. Ale Serbka dobrze grała w obronie, zmuszając naszą zawodniczkę do coraz większego ryzyka i w konsekwencji - do błędów.

Z każdym kolejny odbiciem Polka jęczała coraz bardziej. W atakach przy siatce nawet wrzeszczała, niczym starożytni wojownicy nacierający na wroga, za co sędzia mógł chyba ją upomnieć, ale tego nie zrobił.

Tymczasem wysłannik Sport.pl, który to wszystko oglądał na własne oczy, borykał się z ciężkim, narastającym dylematem - czy z patriotycznego obowiązku obserwować rodaczkę, której los z każdą piłką stawał się coraz bardziej przesądzony, czy też zrejterować na kort centralny, gdzie wyszedł właśnie król Roger.

Ostatecznie haniebnie opuścił Katarzynę Piter przy stanie 1:4 w drugim secie, konstatując o niej dwie rzeczy: 1. dziewczyna jest drobnej budowy ciała, podobnie jak Agnieszka Radwańska - może nawet jeszcze drobniejsza - dlatego trudno będzie się jej przebić w rankingu 2. choć przegrała, to pokazała, że myśli na korcie, tzn. jeśli nie wychodzi, to próbuje coś zmieniać i że nie poddaje się nawet w sytuacjach pozornie beznadziejnych.

Federer - Matosević 6:3, 6:4, 7:6

Bezpośrednie przenosiny z kortu 14. na stadion Arthura Ashe'a, który może pomieścić 22,5 tys. ludzi, są doświadczeniem tyleż szokującym, co obnażającym zalety i wady obydwu obiektów. Na stadionie odbywa się wielkie show, z głośną muzyką (podczas przerw) i z konferansjerem. Ale z najwyższych sektorów ledwo widać tenisistów. Tymczasem na korcie 14. widzowie mogą liczyć zawodnikom krople potu na czole.

Na szczęście miejsca dla dziennikarzy są gdzieś w połowie trybun, skąd zawodnicy są jeszcze rozpoznawalni bez lornetki. A szczególnie łatwo rozpoznawalny jest Roger Federer, m.in. dlatego, że podczas nocnych sesji US Open zawsze występuje w czarnym stroju. Ale również dlatego, że jego sposób poruszania po korcie i odbijania piłek wciąż, mimo 33 lat na karku, wyróżniają go spośród wszystkich innych tenisistów świata.

76. w rankingu ATP Marinko Matosević, lat 29, Australijczyk pochodzenia chorwackiego, był dla Federera idealnym przeciwnikiem na pierwszą rundę. Grał agresywnie, często chodził do siatki i wdawał się w mocne, soczyste wymiany z głębi kortu. Dlatego mecz był atrakcyjny. Ale wynik od początku do końca był przesądzony, bo Federer robił to samo co Matosević, tylko trochę lepiej.

Szwajcar pokazał kilkanaście efektownych wolejów, minięć i lobów, po których publiczność szalała. A Matosević był doskonałym tłem, które uwypuklało finezję mistrza.

Warto dodać, że również poza kortem Federer robi znakomite wrażenie - jego konferencje prasowe są o niebo lepsze, ciekawsze i dowcipniejsze niż konferencje z innymi zawodnikami (może z wyjątkiem Djokovicia i Kanadyjki Bouchard, którzy również wypadają świetnie w rozmowach z dziennikarzami - do tej kwestii jeszcze wrócimy w następnych dniach).

Po meczu z Matoseviciem zapytałem Federera o finał ostatniego Wimbledonu, w którym przegrał w pięciu setach z Djokoviciem.

- Kiedy przegrałeś ostatnią piłkę, wyłączyłem telewizor i obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie obejrzę meczu tenisowego - zagaiłem (na konferencjach w US Open panuje maniera zwracania się do zawodników po imieniu).

Owo desperackie postanowienie wzięło się stąd, że Federer dwukrotnie wyplątywał się w finale Wimbledonu - konkretnie w czwartym secie - z sytuacji beznadziejnych. Gdyby wygrał cały mecz, to byłaby bez wątpienia sportowa historia roku (szczególnie biorąc pod uwagę zaawansowany wiek Federera). Niestety, po cudach dokonanych w secie czwartym popełnił niewybaczalne tenisowe przestępstwo, a mianowicie przegrał piątego.

- Gdybyś wtedy przegrał w czterech setach [a nie po fantastycznym, wyrównanym meczu], byłoby mi lżej - ciągnąłem. - Ciekaw jestem, jakie są twoje preferencje: wolałbyś przegrać gładko i schodzić z kortu ze świadomością, że przeciwnik był lepszy? Czy wolałbyś przegrać tak, jak przegrałeś?

- Nawet gdybym przegrał ten finał w czterech, to nie byłaby gładka przegrana. Możesz zapytać nie tylko mnie, ale jego też [Djoković mówił, że był to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, mecz jaki rozegrał w życiu - red.]. Ale wolę przegrać w pięciu i wiedzieć, że byłem tylko jedną piłkę od objęcia prowadzenia w piątym secie. Tym razem zresztą szybko się z porażką pogodziłem. Dlatego wolałbym, żeby było tak jak było...

Więcej o:
Copyright © Agora SA