Rok rosnących wpływów agentów, czyli ekstrema manchesterskie

Najbardziej demaskującym hipokryzję bożyszcz tłumów był transfer domniemany. Miał wywołać szok, a w ogóle do niego nie doszło. I chyba nie dojdzie

Wayne Rooney chciał odejść z Manchesteru Utd. Nie wierzył, by drużyna była w stanie nadal konkurować z elitą. Wrażenie, że najbogatszy do niedawna klub świata schodzi w fazę schyłkową, odnosił nie tylko on. Firmę przejęli biznesmeni przygniatający go zadłużeniem i skąpiący na wzmocnienia drużyny, a gwiazdy wyjeżdżały chętnie.

Choć lider drużyny zachował się nieładnie wobec kolegów z szatni (publicznie dał do zrozumienia, że się nie nadają), to przedstawił powody nękającej go frustracji, które najłatwiej kibicowi zaakceptować. Atleta czuje, że nie spełni ambicji sportowych tutaj, więc chce uciec tam, gdzie je spełni.

Alex Ferguson przekonał go, że się myli. Przy okazji piłkarz wynegocjował podwyżkę. Dotąd zarabiał 90 tys. funtów tygodniowo, teraz - w zależności od źródła - ma pobierać od 180 tys. do 230 tys.

Na potrzeby wywodu przyjmijmy ostrożnie, że dostaje 200 tys. Co oznacza, że gdyby pozostał przy dotychczasowej pensji, Manchester Utd zaoszczędziłby do 2015 roku - wtedy wygasa kontrakt - 28,6 mln funtów. Czyli około 34 mln euro. (Operuję kwotami netto, choć utrzymanie Rooneya kosztuje pokaźnie więcej, a w kwietniu, gdy w Wlk. Brytanii wejdzie w życie nowe prawo podatkowe, jeszcze podrożeje).

Te pieniądze MU mógłby wydać na transfery, za którymi idol z Old Trafford tęsknił. Nawet transfery uznanych graczy, bo

kryzys obniżył ceny.

Barcelonie wystarczyło latem wyłożyć 20 mln euro, by zabrać Liverpoolowi Mascherano, jednego z najlepszych defensywnych pomocników. Realowi Madryt wystarczyło 15 mln, by wyjąć z Bundesligi kandydata na czołowego rozgrywającego świata, Özila. Tyle samo kosztował Sneijder, bohater zwycięskiej dla Interu wiosny w LM - wzięty rok wcześniej za 15 mln, zarabia 4 mln na sezon.

Słowem, gdyby Rooney klepał biedę z dotychczasowymi poborami (poza pensją co roku dostawał 2 mln za prawa do wizerunku), zostawiłby w klubie sumę wystarczającą na pozyskanie i wieloletnie utrzymanie co najmniej jednego wybitnego gracza. Chciał odejść, bo klub nie inwestował w drużynę, a postawił warunek, który budżet na inwestycje jeszcze uszczupla.

O robotniczych korzeniach angielskiej piłki nikt już nie pamięta, na trybunach też siedzą coraz zamożniejsi (bilety w Premier League są najdroższe w Europie), ale dystans między kibicami a ich idolami rośnie. Pierwsi zarabiają zbyt mało, by pojąć, na czym polega chciwość drugich. Pierwsi nie najmują "reprezentujących ich interesy" agentów, których Ferguson nazywa największym zagrożeniem współczesnego futbolu. Pierwsi nie żyją w oderwanym od rzeczywistości mikrokosmosie, w którym multimilioner czuje się niedoceniany, bo mniej zdolny kolega z firmy w innej części miasta bierze jeszcze więcej.

Egzotyczni właściciele klubów wariują, więc najbogatszy z dnia na dzień staje się zarabiającym ledwie przyzwoicie. Rooney, jeszcze przed chwilą najjaśniejsza gwiazda ligi, potrzebował podwoić pensję, by zbliżyć się do kontraktowych osiągów Yaya Toure, który w Barcelonie siedział na ławce rezerwowych. Grywał świetnie, ale nie miał w sobie nic z bożyszcza tłumów.

Odszedł do Manchesteru City, który na razie wcale nie płaci za piłkarzy rekordowo. Rekordowo płaci piłkarzom. Co jest o tyle racjonalne, że ekonomiści od futbolu nie stwierdzają nieuchronnego związku między wydatkami na transfery a wynikami. Ale związek między budżetem płacowym a wynikami już stwierdzają.

Zasada "wczoraj pływałem w luksusie, dziś tarzam się w nędzy" dotyczy i klubów. Szejków od City stać na wszystko,

konkurencja panikuje.

Czy głowy nie stracił nawet Ferguson, gdy porywał z Vitorii Guimaraes niejakiego Bebe? Nie dlatego, że ten wychowywał się na ulicy i w sierocińcu, wbrew pierwszym doniesieniom nie wystąpił na mundialu bezdomnych (choć ćwiczył z drużyną), grał wyłącznie z amatorami i w trzeciej lidze. Dlatego, że trener MU wyrzucił 9 mln euro na młodzieńca, którego widział z bliska raz, tydzień przed transferem nie wiedział o jego istnieniu, dwa miesiące przed transferem mógł go wziąć za darmo...

Najwięcej zyskała pośrednicząca w transakcji agencja GestiFute. 3,5 mln. Prowizja wyniosła 40 proc.! Dużo, bo firma dzieliła z klubem z Guimares prawa do piłkarza. Gdy przed trzema laty MU kupował z Porto Brazylijczyka Andersona, GestiFute zarobiła przy okazji 6 mln euro.

Nikt dotąd nie policzył, ile spośród setek milionów krążących na rynku transferowym zagarniają agenci, którzy przedstawiają się jako doradcy lub wręcz przyjaciele piłkarzy. To sfera ściśle tajna. FIFA nie umie nawet wyegzekwować własnego przepisu, według którego klubowi nie wolno oddać praw do piłkarza zewnętrznej firmie.

Własnością takiej firmy był latami Carlos Tevez, który w grudniu zażądał zezwolenia na transfer, m.in. z "powodów osobistych". Szefowie Manchester City twierdzą, że akurat odrzucili prośbę jego agenta o podwyżkę. Prośbę na dobrą sprawę logiczną: skoro Toure bierze wyraźnie ponad 10 mln euro rocznie, to Tevez, absolutny superbohater fanów, zasługuje nawet na dwukrotnie więcej.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.