Po sezonie 1998/99, w którym po Lidze Mistrzów rozbijało się Dynamo Kijów z młodym Szewczenką i Rebrowem, do półfinału nie dotarł żaden klub ze wschodu Europy. Obszernie pojmowanego Wschodu, bo Ukraina nie wyznacza tutaj żadnej granicy. Żelazna kurtyna w wydaniu futbolowym - odgradzająca wszechpanujące korporacje od pariasów dokazujących tylko w grach wstępnych - przesunęła się na zachód i strefa biedy obejmuje znacznie większe terytorium niż kraje byłych demoludów.
W minionych 11 latach najdalej wysuniętym na wschód miastem, które widziało półfinał, było Monachium.
Nawet ćwierćfinał jest dla Wschodu niemal niedostępny. Spośród wszystkich drużyn położonych bardziej na wschód niż Bayern od 2002 roku (lekko odchylony Rzym przypisuję do Zachodu) do czołowej ósemki dobili się tylko piłkarze Fenerbahce i CSKA Moskwa (minionej wiosny). Niemcy są dla tej kartograficznej zabawy państwem o tyle kluczowym, że ich stolica - położony na terenie byłego NRD Berlin - jest jedyną w Europie bez pierwszoligowca.
Kurtyna pojałtańska odizolowała Wschód od Zachodu na 44 lata, ale w futbolu epoki trwały dotąd krócej niż w polityce międzynarodowej. Sukcesiki Turków i Rosjan sugerowały, że nowe wysepki luksusu - Stambuł, Donieck czy Sankt Petersburg - ruszą w pościg za potentatami. Nie tylko dzięki piłkarzom, przecież ofertę znad Bosforu przyjął sam Frank Rijkaard, trenerski triumfator LM.
Na razie jednak ci, którzy wydawali się najszybciej mknąć ku szczytom, po mistrzowsku jedynie trwonią pieniądze. Zenit St. Petersburg miał wszystko. Od doświadczenia zdobywcy Pucharu UEFA, przez budżet pozwalający w czasach recesji wyrzucać 22 mln euro na obrońcę (Bruno Alves), po Luciano Spallettiego, trenera, który wyznaczał ostatnio trendy - taktyka wpojona Romie inspirowała nawet Aleksa Fergusona. Ale petersburżanie do Champions League w ogóle nie awansowali.
Zadanie utrudniła im UEFA. Gdyby nie pomysły jej szefa, rosyjskie kluby miałyby szanse uniknąć w eliminacjach czołowych klubów francuskich (Zenit przegrał w sierpniu z Auxerre). Tak jak ukraińskie mogłyby bić rywali polskich, a nie dać się obijać holenderskim (kijowianie ulegli Ajaksowi Amsterdam). Platini wsparł kontynentalną oligarchię, uderzając w jej najgroźniejszych konkurentów - wyższą klasę średnią - którzy wzajemnie wybijają się już w kwalifikacjach.
I po pucharowej jesieni wyrysowaną na powyższej mapie kreskę powinniśmy pogrubić. W Lidze Mistrzów Wschód wybił się nad Zachód tylko w jednej w grupie, z której do 1/16 finału wszedł - wreszcie, po wielu latach prób - Szachtar Donieck. Do Wschodu moglibyśmy jeszcze od biedy zaliczyć piłkarzy FC Kopenhaga (Monachium leży trochę bardziej na zachód), tyle że oni wyprzedzili... Rosjan i Greków. Generalnie prawa strona mapy poniosła klęskę totalną. Wyjąwszy przypadek doniecki, w żadnej grupie drużyna Wschodu nie zajęła miejsca wyższego od drużyny z Zachodu - Hapoel, Bursaspor, Panathinaikos, Cluj, Żylina i Partizan usiadły na dnie tabel, a sklasyfikowane na trzecich pozycjach Rubin i Spartak Moskwa zostały na pocieszenie przeniesione do LE także dlatego, że szczęśliwie wylosowały innych przedstawicieli Wschodu.
Wyniki w LE stanowią drugi powód, by linię demarkacyjną pogrubić. Uboższa siostra LM stawała się ostatnio rajem dla Wschodu, i to również tego pojętego węziej, wedle nomenklatury sprzed zawalenia się komuny. Wiosną zagra w niej aż dziewięć klubów z krajów byłych demoludów - BATE Borysow, CSKA, Dynamo, Lech Poznań, Metalist Charków, Rubin, Sparta Praga, Spartak, Zenit.
Mistrzom Polski i innych byłych krajów spod radzieckiego buta sprzyja niekiedy pogardliwy stosunek zachodnich rywali do rozgrywek. Wygrywać chcą oni głównie w oficjałkach wygłaszanych na konferencjach. Na boisko wypuszczają rezerwowych, lepsi piłkarze stąpają ostrożnie, by się nie skaleczyć. Na czym Wschód korzysta pod wieloma względami - nasz Kamil Glik w Serie A wciąż nie zadebiutował, a w LE wystąpił w co drugim meczu Palermo.
U nas odwrotnie. W Poznaniu słyszeliśmy, że Lech pragnie kontynuować międzynarodową przygodę nawet kosztem dalszych wpadek w tzw. ekstraklasie.
Uogólniając - Zachód pożąda w pucharach pieniędzy, Wschód pożąda chwały (i transferu na zachód). Pieniądze oferuje Liga Mistrzów, chwałę oferuje Liga Europejska. Przynajmniej dla niektórych. (Choć biedniejsi i LE traktują jak źródło zysków).
Platini z odświętną miną i wigorem rewolucjonisty ogłaszał reformę, by podział znieść, a on na razie się umacnia. Teraz każda strona ma w pewnym sensie "swój" turniej. Ten mniej prestiżowy od 2005 r. wygrywały m.in. CSKA Moskwa, Zenit i Szachtar.
Ale raczej nie wrócimy do przeszłości, w której zdarzały się finały w pełni "wschodnie", jak tamten z 1980 r., w którym Dynamo Tbilisi wzięło nieistniejący Puchar Zdobywców Pucharów po zwycięstwie nad enerdowską Carl Zeiss Jeną. Późną wiosną silni z drugiej strony mapy, którzy przetrwają i zbliżą się do trofeum, na pewno poczują, że warto za triumf w LE poumierać. Najdalej na wschód wysuniętym ćwierćfinalistą inauguracyjnej edycji był... Wolfsburg.
Real i Barcelona chcą 21-latka z Las Palmas ?