Zdobywca Pucharu Świata w rajdach quadów: Zdążyć przed zmrokiem

- Kryzysy psychiczne zdarzają się każdemu, bez wyjątku. Najgorzej jest, kiedy nie można zdiagnozować awarii, a nadchodzi noc. Bez pomocy na pustyni umiera się po dwóch dobach - opowiada Rafał Sonik

44-letni krakowianin jest pierwszym Polakiem, który wygrał klasyfikację generalną Pucharu Świata na quadach. W zeszłym roku też jako pierwszy stanął na podium Rajdu Dakar.

Jarosław K. Kowal: W wieku 44 lat został pan mistrzem świata, ale na co dzień siedzi pan za biurkiem.

Rafał Sonik: Prawie zawsze patrzyłem na życie z perspektywy przedsiębiorcy. Od 16. roku życia jestem pracodawcą, pierwszą firmę założyłem pięć lat później. Ze wspólnikiem pomagaliśmy m.in. w rozwoju w Polsce takich firm jak Tesco czy Geant. W połowie lat 90. poczułem, że w tym względzie jestem spełniony. Zacząłem przy tym odczuwać wręcz głód adrenaliny. Bo w biznesie na skutki trzeba czekać czasami rok czy dwa, a w sporcie jest inaczej. Zawsze wychodziłem z założenia, że lepiej pojechać na narty, niż leżeć pod palmą na leżaku. To zdrowsze i przyjemniejsze. W dzieciństwie kilka lat grałem w tenisa, wyczynowo jeździłem na nartach, grałem też w tenisa stołowego. Potem postawiłem na pracę i mój kontakt ze sportem ograniczał się najczęściej do wakacyjnych wypadów na narty czy deskę windsurfingową. Podczas jednego z takich wyjazdów we Francji zobaczyłem kogoś poruszającego się po wydmach pojazdem, którego nazwy nawet nie znałem. Kilka dni po powrocie kupiłem quada. Trafiłem w dziesiątkę. Bo np. na korcie nie wyłączam telefonu i w czasie gry lecę odebrać.

A na pustyni nie ma zasięgu...

- Ostatnio podczas wyścigu przez tydzień byłem bez sygnału. Telefon służył mi tylko jako budzik.

Do quadów doprowadził pana kryzys wieku średniego?

- Raczej perspektywa nadchodzącego kryzysu. Chciałem znaleźć sposób na najskuteczniejsze rozładowanie energii. I znalazłem. Quad to fascynujący pojazd. Zrobiłem kiedyś piknik na quadach dla krakowskiego Biznes Klubu. Miało zjawić się 15-20 osób, przyszło sto. I nikt nie zrobił sobie krzywdy. Było widać tylko białe zęby na umorusanej twarzy i taaaaaki szeroki uśmiech.

Gdzie pan trzyma Puchar Świata?

- Jeszcze nigdzie. Ceremonia dla mistrzów odbędzie się na początku grudnia w portugalskim Estroil, wtedy go dostanę. Mam za to inne puchary, proszę się rozejrzeć. Tutaj stoi ten zdobyty w Egipcie, tam jest Brazylia... Ale to tylko mały wycinek kolekcji. W sumie mam ok. 300 różnych trofeów. Puchar Świata też pewnie postawię w biurze. To w końcu mój drugi dom.

I te wszystkie puchary to nie fatamorgany.

- Zgadza się. A niedawno w Egipcie przez długi czas wydawało mi się, że dojeżdżam do pewnego obiektu, choć według roadbooka [informator dla kierowców] dzieliło mnie od niego ok. 340 km. Po raz pierwszy przydarzyła mi się fatamorgana. Pustynia jest niesamowita także z innych powodów. W niektórych miejscach kompletnie nic nie widać, bo niebo w kolorze piaskowym zlewa się z lądem. W innych wydaje się, że zaraz wyjedzie się z pustyni, a tak naprawdę najbliższe wzniesienie jest za 120 km.

Co było w tym sezonie najgorsze: 40 stopni upału w Abu Zabi czy piach sypiący się w oczy w Egipcie?

- Pewnie zabrzmi to nieskromnie, ale nie obawiam się o to, że nie dam rady. Nieważne, czy jest ciepło, czy zimno. Tak już jestem skonstruowany. Stresuję się jedynie tym, czy quad się nie zepsuje. Bo sprzęt bywa zawodny, nie ma przecież konstrukcji idealnych. Oczywiście nie chodzi o to, że przebiję oponę, ale o to, że quad przestanie jechać. W Egipcie przestał. Na 100 km przed metą prowadziłem i w cuglach wygrałbym etap, ale cięgło od skrzyni biegów wypadło i zostało na pustyni. Zanim się zorientowałem, zdążyłem je spalić. I musiałem znaleźć to cięgło. Gdybym nie znalazł, musiałbym w jakiś sposób go dorobić albo rozmontować skrzynię biegów i np. kluczem zmieniać biegi.

Znalazł pan?

- Cofnąłem się o dwa kilometry. Leżało na piasku ubitym przez wiatr. To był cud, bo element, który zgubiłem, jest wielkości długopisu. Straciłem dobrą pozycję, ale dojechałem do mety.

Jazda na quadach to survival.

- Ten sport robi się survivalowy, kiedy z awarią nie uda się uporać przed zmrokiem. Zapewniam - ściganie się po pustyni jest niezwykle przyjemne. Kto zacznie, na pewno szybko nie przestanie. Ale kiedy przychodzi jechać nocą... Na świecie jest kilka, może kilkanaście osób, które są na tyle dobre i odważne. Przecież pustynia nie jest oświetlona i nie ma szans zobaczyć, co jest za najbliższym garbem. I nie da się dostosować prędkości tak, by przechylić się na wydmie i spokojnie zjechać. Po prostu nie da się jeździć. Kiedy podczas Rajdu Dakar zapada zmrok, ruch na pustyni zamiera. Każdy myśli tylko o tym, by przetrwać do świtu. W trakcie dnia temperatura może wynosić 50 stopni, a nocą spaść do minus pięciu. I skąd pan wtedy weźmie odpowiednio ciepłe ubranie?

Zdarzają się kryzysy psychiczne?

- Każdemu, bez wyjątku. Załóżmy, że zepsuje się coś z elektroniką. Nie jesteśmy w stanie zdiagnozować awarii, a do cywilizacji jest z 300 km. Wtedy jest źle. Bardzo źle. Jeśli okaże się, że awaria jest niemożliwa do usunięcia, zostaje już tylko telefon satelitarny, który na szczęście działa prawie wszędzie. Wtedy trzeba w przybliżeniu podać położenie i czekać na pomoc. Bo umrzeć na pustyni można w dwie doby. W pierwszą noc zazwyczaj mamy paliwo i szansę, by się ogrzać. Odpalamy silnik co kilkanaście minut i dzięki temu udaje się dotrwać do rana. Na drugą noc paliwa może już nie wystarczyć.

To śmiertelnie niebezpieczny sport?

- Niestety, każdego roku kierowcy zostają na pustyni.

Nie boi się pan?

- Nie. Nie jestem pewny, ale chyba Hołek [Krzysztof Hołowczyc] powiedział, że w sportach motorowych nie ma zawodników, którzy boją się, że nie dojadą do mety. Bo kiedy brakuje wiary, to po co startować?

Nawet wymiana koła na pustyni to zapewne ekstremalne wyzwanie.

- Zazwyczaj nie mamy kół zapasowych, ale zastanawiam się, czy nie wozić jednego. Najczęściej opony się jednak naprawia. Problem jest wtedy, kiedy opona jest przecięta i nie da się jej załatać. W Dakarze przejechałem 260 km na przednim lewym kapciu, a w Egipcie 250 km na lewym tylnym. To bardzo niemiłe i męczące, ale wykonalne.

A jak radzi pan sobie ze sprawami fizjologicznymi?

- Ku mojemu zdziwieniu, można to opanować. Trzeba się odżywiać tak, by to, co wymaga toalety, załatwić rano przed startem. A jeśli chodzi o to, co nie wymaga toalety - trzeba pić dużo, ale koniecznie małymi porcjami. I starać się dostosować rytm organizmu do rytmu jazdy. Quad potrzebuje paliwa co 280 km i taką odległość można przejechać bez oddawania moczu. Jednak czasami się nie udaje.

I co wtedy?

- Są dwa rozwiązania. Albo w spodnie, albo strata 3-4 minut.

Co pan wybiera?

- Raz spróbowałem w spodnie, ale to słabe przeżycie. Dekoncentracja jest później tak duża, że można wręcz zrobić sobie krzywdę. Są jeszcze tacy, którzy próbują zakładać pieluchy.

Pan próbował?

- Tak, ale niewiele mi to pomaga. Na szczęście mój organizm potrafi się zdyscyplinować. W tym roku tylko raz nie udało mi się dostosować. Podczas jednego z etapów Rajdu Dakar tak się spieszyłem na start, że zapomniałem pójść do toalety. Po 30 kilometrach bardzo mi się chciało, ale nie mogłem się zatrzymać. Etap był zbyt szybki. No i trzymałem przez 200 kilometrów.

Nie ma pan czasem ochoty, by stanąć na trasie i podziwiać widoki?

- Czasami cierpię, gdy przejeżdżam przez piękne krajobrazy. Aż niewiarygodne, że nasza planeta jest taka ładna. Każdy by chciał ścigać się, oglądać i jeszcze najchętniej zrobić zdjęcie. Kiedyś, by powspominać, zabiorę rodzinę samochodem terenowym czy helikopterem w te wszystkie miejsca i powiem: "Zobaczcie, tędy jechałem".

Podczas wyścigu w Brazylii powiedział pan, że czuł się jak w niebie.

- Bo ten kraj jest cały uśmiechnięty. Wszystko ciągle się śmieje, nawet jak jest bardzo gorąco. W Egipcie po przeczytaniu opisu odcinka specjalnego można stwierdzić, że to wszystko jest niesamowite. Wszyscy myślą, że pustynia to tylko piasek i piasek. A to nieprawda. Pustynia zmienia kolory, jest piękna, nie jest monotonna.

Ile osób pracuje na sukcesy Rafała Sonika?

- Zazwyczaj sześć - mechanicy i osoby odpowiedzialne za organizację. Podczas Dakaru dziesięciu.

W Formule 1 mechanicy odgrywają wielką rolę. A w quadach?

- Ich praca ma kolosalne znaczenie. Są ważni do tego stopnia, że jak w Formule 1 powinni być izolowani od świata zewnętrznego. Czasem drobiazg może zdecydować nawet o życiu.

Wszystko podporządkowuje pan Dakarowi?

- Jest najważniejszym wydarzeniem sezonu, ale wygranie generalnej klasyfikacji Pucharu Świata jest dla mnie równie ważne, może ważniejsze.

Na rajdach rywalizujecie również z motocyklistami?

- Do niedawna motocykliści traktowali nas jak traktorzystów, ale w tym roku zobaczyli w nas realne zagrożenie. Często zdarzało się, że któryś z quadowców przyjeżdżał na metę w pierwszej dziesiątce klasyfikacji. Na przykład w brazylijskim Jalapao, na absolutnym odludziu, sześciu lub ośmiu motocyklistów na mecie schowało się w cieniu i czekało na resztę. Przyjechał quad. A oni mówili: "K..., jak on tu przyjechał? Skrótem jakimś, samolotem go przywieźli?". A tym zawodnikiem na quadzie byłem ja. Czułem szczególny rodzaj satysfakcji. To tak, jakby w wyścigu Formuły 1 jechał pan samochodem Formuły 2 i zjawił się na mecie w pierwszej dziesiątce.

Podobno po wygranych rajdach dostaje pan szalone liczby SMS-ów.

- Po pierwszym Dakarze dostałem ok. trzech tysięcy, po drugim cztery. A teraz... proszę spojrzeć, mam trzy telefony. Jeden nie jest w stanie przyjąć więcej niż tysiąc SMS-ów. A dzięki trzem jestem w stanie przerobić ich bardzo dużo. Czasami zajmuje mi to kilka tygodni, ale odpisuję każdemu.

Wszystkim to samo?

- A skąd! Każdego traktuję indywidualnie. Dlaczego? Jeśli ktoś pisze do mnie, przekazuje mi pewną pozytywną energię. I chcę odpowiedzieć tym samym. Czasem przez dziesięć godzin lotu np. z Argentyny potrafię napisać ok. tysiąca SMS-ów. Zapisuję je w skrzynce nadawczej i po wylądowaniu wysyłam.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.