Finał Ligi Mistrzów. Piękni i bestie

Jeśli wierzyć komentatorom z całej Europy, równowagi między finalistami nie ma. Barcelona wciąż słyszy, że stworzyła dzieło skończone, którego nie sposób udoskonalić. Manchester słyszy, że poprawić w drużynie mógłby niemal wszystko.

Dyskutuj z ludźmi, nie z nickami. Nie bądź anonimowy na Facebook.com/Sportpl ?

Paradoks zamkniętego w miniony weekend sezonu ligi angielskiej: im więcej ludzie Aleksa Fergusona zyskiwali pewności, że odbiją Chelsea mistrzostwo, tym głośniej debatowano, czy nie tworzą aby najsłabszej grupy w nowożytnych dziejach klubu. Gdy mierzyli się z innymi faworytami, często zwalniali i rozrzedzali grę, by rozstrzygnąć sprawę pojedynczą udaną akcją; pierwsze derby Manchesteru uczynili najnudniejszym szlagierem, a może nawet najnudniejszym meczem roku; kilkakrotnie sensacyjnie tracili gola lub kilka, zanim odrobili straty - bardziej siłą woli niż umiejętnościami. Stale rosła popularność opinii, że niedomagają i pozycję lidera zawdzięczają przede wszystkim miałkiej konkurencji.

Arcymistrzostwa piłkarzy Barcelony nie kwestionował nikt. Zwłaszcza jesienią, której kulminacją było oszałamiające 5:0 z Realem Madryt, najtężsi znawcy sprawdzali w archiwach, czy ktokolwiek inny w dziejach futbolu tak perfekcyjnie łączył troskę o uciechę dla kibiców z troską o wynik. Katalończycy zniewalali stylem i zwyciężali, strzelali mnóstwo goli i niemal wcale ich nie tracili. Jeszcze wypięknieli od wiosny 2009 roku, którą w Lidze Mistrzów zwieńczyli zwycięstwem nad Manchesterem 2:0. Nie pozwolili wówczas finałowym rywalom ani na moment podnieść głów.

Stąd już blisko do oczywistego w tych okolicznościach wniosku, że show na Wembley ma precyzyjnie rozpisany scenariusz. Półbogowie kontra modlitwa o przetrwanie. Czy rzeczywiście?

Barcelona - Manchester United. To będzie finał dekady? Atak: niebo nad resztą świata

Tutaj miażdżąca przewaga Barcelony nie pozostawia śladowych wątpliwości. Owszem, zakapior Wayne Rooney nadal, pomimo wielu życiowych perturbacji, zasługuje na umieszczanie go w wąziutkiej grupeńce najwybitniejszych napastników i wciąż umie kopnąć magicznie w chwili najważniejszej (niezapomniany gol przewrotką w rewanżowych derbach Manchesteru). Ale kimże jest przy subtelnym Leo Messim? Przy fenomenie przyrównywanym do postaci historycznych, bo współczesne porównań nie wytrzymują; zdobywającym bramki z regularnością - jeśli weźmiemy pod uwagę tempo z ostatnich dwóch sezonów - niespotykaną od lat 50, czyli czasów Ferenca Puskasa?

Owszem, Antonio Valencia i Nani (raczej usiądzie na ławce) doskoczyli do ścisłej czołówki skrzydłowych, temu ostatniemu zdarza się przypominać w ruchach Cristiano Ronaldo sprzed kilku lat. Ale kimże są przy Davidzie Villi, najbardziej zabójczym snajperze na dłuższym dystansie, który w bieżącym stuleciu ani razu (!) nie zhańbił się sezonem bez co najmniej 20 goli?

Owszem, wyciągnięty za drobne z meksykańskiego niebytu, najmniej doświadczony w MU Javier Hernandez podbił Anglię niemal od pierwszego kopnięcia (wyrzucił z podstawowego składu 31 mln funtów w osobie Dymitara Berbatowa, zbyt statycznego, by zagrać z Barcą). Ale czy wolno stawiać go wyżej od najmniej doświadczonego atakującego katalońskiego Pedro Rodrigueza, idealnie obunożnego zuchwalca, który upodobał sobie zdobywanie bramek akurat w meczach szczególnie prestiżowych?

Odmawiać klasy ofensywnym manchesterczykom nie ma sensu, wszystkim wymienionym wystarcza talentu i pracowitości - w sobotę zostaną pewnie obłożeni ciężkimi zadaniami obronnymi - by nie zasługiwali na powtarzanie tezy, jakoby Ferguson dowodził przeciętniakami. Sęk w tym, że to barcelońscy wirtuozi wznieśli się na poziom podniebny i przy nich nawet wybitni konkurenci szarzeją. Nadziei dla rywali próżno szukać też w zauważalnym ostatnio spadku formy Messiego, skoro Liga Mistrzów go ożywia - nastrzelał już w tej edycji 11 goli, tylko jednego brakuje mu do wyrównania rekordu Ruuda van Nistelrooya. Rozsądniej szukać jej w trwającym od lutego odrętwieniu Villi i Pedro. Oni naprawdę szukają natchnienia tak desperacko, jak bezskutecznie.

Ferguson wsparty podpowiedziami Mourinho znajdzie sposób na Barcę? Pomoc: złociutcy

...i znów stykamy się z postaciami, które odejdą jako symbole epoki. Miniaturowi rozgrywający Xavi Hernandez i Andrés Iniesta oddają ducha barcelońskiego stylu nawet bardziej niż Messi, zjawisko jednak osobne. Kiedy przeciskają piłkę przez najgęstsze zasieki defensywne, są jak wynalazcy odkrywający zupełnie nową, niewidzialną dla innych geometrię futbolu. To będzie wielkie wyzwanie dla Michaela Carricka - przesuwać się tak przebiegle, by zamknąć Messiego w klatce i możliwie rzadko dopuszczać doń piłkę. I dla Parka Ji-sunga - bezcennego w najważniejszych wieczorach wojownika, najbardziej zawziętego obrońcę wśród graczy ofensywnych, który będzie z kolei dążył do starć bezpośrednich. I dla Ryana Giggsa - muszącego udowodnić, że choć jego 37-letnie kończyny nie wytrzymują już biegania przez okrągły sezon, to odpowiednio przysposobiony potrafi incydentalnie dorównać zmysłem rozegrania słynnym Hiszpanom.

Ich sylwetki chyba jeszcze lepiej tłumaczą, dlaczego na tle dostojników barcelońskich widzi się w Manchesterze łachmaniarzy. Żaden nigdy nie ubiegał się o nagrodę dla najlepszego gracza świata, żaden w plebiscycie FIFA nie zajrzał choćby do czołowej dziesiątki, żaden nie osiągnął ani skromnego medalowego sukcesiku z reprezentacją kraju. Xavi z Iniestą to giganci - złoci medaliści mundialu i Europy, we wspomnianym plebiscycie weszli właśnie na podium. Defensywny Sergio Busquets wygląda przy nich na wyrośniętego, ograniczonego giermka, ale niewykluczone, że po przeprowadzce do drużyny ciut bardziej prymitywnej technicznie przeobraziłby się znienacka w pomocnika całkiem wszechstronnego. Przypomnijcie sobie, jak Premier League podbijał w ofensywie Yaya Touré, na Camp Nou również uchodzący za tępego robotnika. A Busquets przyznał się właśnie do małego osobistego dramatu - on, skazany na czarną robotę, największą przyjemność znajduje w strzelaniu goli...

Obrona: prawie sami giganci

Zbliżamy się do bramki, więc przewaga Barcelony maleje. W obronie już jej właściwie nie ma. Owszem, Katalończycy chronią pole karne wyśmienicie, co często się ignoruje - z tabeli ligi hiszpańskiej wynikałoby wręcz, że wbrew potocznemu przeświadczeniu ustępowali Realowi Madryt w ofensywie, lecz przewyższali go w defensywie. I wystawiają aż trzech obrońców aspirujących do miana najlepszych na planecie. Carlesa Puyola, który trzyma władzę; Gerarda Piqué, który władzę niebawem przejmie (potem zamierza zostać prezesem klubu), a stoperem ponad wszystkich ogłosił go sam "Cesarz" Franz Beckenbauer; Daniego Alvesa, piłkarza z napędem rakietowym, który prze po władzę na całej prawej flance, od linii końcowej do linii końcowej. (Przed dwoma laty opuścił finał przez dyskwalifikację. Barcelonę naprawdę MU zastanie mocniejszą).

Znów pozostaje tylko się przed potęgą katalońską pokłonić, tyle że tym razem rywale mają kogo jej przeciwstawić. Uporządkowana gra na tyłach to największy postęp Fergusona w minionych sezonach, i to dzięki niemu Manchester na stałe wtargnął na szczyty LM. Rio Ferdinand czyści przedpole w białych rękawiczkach, Nemanja Vidić chętnie umorusa się cudzą krwią także wtedy, gdy wystarczyłyby łagodniejsze środki perswazji - razem tworzą tarczę pancerną, nawet jeśli pamiętamy, że Serb w przegranym rzymskim finale dał się przechytrzyć zaskakująco łatwo. Wreszcie na lewej flance panuje Patrice Evra, jedyny w klubie, który z miejsca mógłby wskoczyć do podstawowej jedenastki Barcy. To są wszystko jednostki wybitne, uniemożliwiające poważne traktowanie paplaniny o rzekomo bezprecedensowo niskiej jakości drużyny z Old Trafford. Nawet pomimo nieco słabszej obsady prawej strony, na której zmieniają się bliźniacy Fabio i Rafael oraz John O'Shea. Gdyby trener postawił dziś na tego ostatniego - bardzo nieprzyjemnego w fizycznej walce, acz niezgrabnego z piłką przy nodze - odebralibyśmy silny sygnał, że oddaje hołd sile rażenia przeciwnika i zamierza przede wszystkim minimalizować straty. Nie postawi.

On ma wybór, Barcelonę okoliczności - niedawna operacja wątroby Erica Abidala - zmuszą prawdopodobnie do ustawienia w centrum pola karnego Javiera Mascherano. Argentyńczyk wypadał tam ostatnio przyzwoicie, lecz za nawyki defensywnego pomocnika może w sytuacji krytycznej słono zapłacić - kiedy w meczu z Realem Gonzalo Higuain wreszcie dostał dobre podanie i postanowił mu uciec, Katalończyków ocalił tylko błąd sędziego, który niepotrzebnie odgwizdał spalonego.

Bramka: ostatni mecz w życiu

Victor Valdes przeżywa czas rewelacyjny. Nagłe utraty świadomości prowadzące do niesłychanych kiksów już go nie nękają, przy odrobinie życzliwości wolno ogłosić, że w kończącym się sezonie nikt w Europie nie lawirował między słupkami sprawniej. Zdarzały mu się co najwyżej niecelne podania do obrońców, ale to nade wszystko skutek ambitnych założeń taktycznych - barceloński bramkarz nigdy nie wykopuje piłki na oślep, on nawet będąc w opałach, jest zobowiązany ją z sensem rozegrać. Czyli ryzykować.

Leciutką przewagę na tej pozycji musimy jednak przyznać Manchesterowi. Edwin van der Sar również przyćmił konkurentów w krajowej lidze, na Wembley wniesie ze sobą doświadczenie z czterech dotychczasowych występów w finale LM (w przedostatnim został bohaterem), w pełnym tego pojęcia znaczeniu może zagrać tak, jakby miał zagrać ostatni mecz w życiu. Bo istotnie kończy nim karierę. Jeszcze raz: czy van der Sarowi, Evrze, Vidiciowi, Ferdinandowi, Giggsowi, Naniemu czy Rooneyowi wypada wmawiać, że ustępują poprzednim manchesterskim generacjom?

Im dłużej będzie trwał finał, tym większe szanse MU z Barceloną Rezerwy...

...w Barcelonie płytkie - pozbawione ludzi, którzy byliby zdolni podnieść jakość gry lub radykalnie, zaskakująco dla przeciwnika, grę zmienić. W Manchesterze głębsze niż gdziekolwiek indziej - Nani wznieca w zasapanej defensywie rywala tornado, w Berbatowie chwile olśnienia budzą istnego geniusza, Darren Fletcher z Andersonem umieją wstrzyknąć sporo energii w drugą linię. Wszyscy dają trenerowi olbrzymie pole manewru, bo dzięki odmiennej charakterystyce każdy otwiera osobny wariant taktyczny.

Hiszpański faworyt, gdyby mu wmawiać jakąś przywarę, cierpiałby na przewidywalność stylu tym dotkliwszą, że zmiennicy są w stanie wpłynąć na grę głównie tak, że ją zubożą. Na finał przed dwoma laty trener Josep Guardiola niespodziankę przygotował. Wypchnął Messiego na czubek ataku i "Czerwone Diabły" zbaraniały. Dziś ten zabieg odpada, Argentyńczyk już na skrzydło nie wrócił.

Trenerzy pod fotokomórką

Odruchowo chciałoby się wywyższyć dobiegającego siedemdziesiątki Fergusona, bowiem utarło się, że fachowcom przed czterdziestką niewielkie doświadczenie jednak przeszkadza, a Josep Guardiola ma dodatkowo zawdzięczać swój sukces głównie zbiorowej pracy klubu wedle przykazań ideologicznego guru Johana Cruyffa, który stworzył filozofię gry na obraz i podobieństwo wizji swojej.

Tyle że to wszystko nieprawda, ewentualnie niepełna prawda. Przecież bossowi manchesterskiemu też przytrafiają się zaniki zdrowego rozsądku - finał w 2009 r. przegrał sromotnie, dokonywanymi zmianami wręcz utrudniając drużynie odrabianie strat. Przecież sędziwy Ferguson to raczej wyjątek, poza nim w Lidze Mistrzów od dawna triumfują młodsi, jak Ancelotti (za pierwszym razem miał 44 lata), Mourinho (41), Benitez (45), Rijkaard (44) i właśnie Guardiola (38). A Liga Europejska? W ubiegłym sezonie wygrał ją 45-letni Quique Sanchez Flores, w ubiegłym tygodniu 33-letni André Villas-Boas.

Wystarczy też przypomnieć sobie, jak ewoluowała Barca pod obecnym szefem, by dostrzec, że on jednak nadaje jej coraz okazalsze kształty. Stale uszczelnia defensywę, stale powiększa średnie posiadanie piłki. Według statystyków Opty w sezonie przed jego przyjściem utrzymywała się przy niej w LM przez 63,2 proc. czasu gry, potem przez 65,6 i 70,6 proc., aż osiągnęła obecne 73,3 proc. Słowem, jeśli chcemy przyznać przewagę Fergusonowi, to musimy wychwycić ją fotokomórką.

Podsumowanie

Kiedy rozbijemy finalistów, jak wyżej, na sześć podstawowych elementów, Manchester wydaje się znacznie bliżej Barcelony, niż się powszechnie sądzi. Wiele zależy jednak od przyjętej metody. Gdybyśmy rozbili drużyny na mniejsze cząstki - np. oceniali piłkarza po piłkarzu i mogli przyznać Messiemu wielopunktową przewagę nad Rooneyem - zapewne wyprognozowalibyśmy bezwzględną hegemonię faworyta. A gdybyśmy potraktowali obu rywali całościowo i zanalizowali ich najlepsze występy w sezonie, to dyskusji nie byłoby wcale, Katalończyków koronowalibyśmy przed wpuszczeniem na boisko.

Tyle że całokształt dokonań doceniają najwyżej kibice. Puchar bierze ten, kto przetrwa nieuniknione kryzysy i uniesie się wyżej w decydującym starciu. Za barcelońskimi uwodzicielami przemawiają dziś wspomnienia z poprzednich finałów i w ogóle meczów nad meczami - oni ich zwyczajnie nie przegrywają (ani w klubie, ani w reprezentacji Hiszpanii), a ostatnio, po przedwczesnym zdobyciu mistrzostwa kraju, sporo odpoczywali. Za manchesterskimi bestiami przemawia rosnąca forma i entuzjazm - w niedzielę przegrywały kwadrans przed końcem z Blackpool 1:2, by zwyciężyć 4:2, choć biegały w pełnym relaksie, a rywal z pasją walczył o pozostanie w lidze. To był piękny triumf fair play i woli, który pozwala wierzyć, że finał Ligi Mistrzów nie będzie chłodną wymianą futbolowym racji, lecz ognistą awanturą między atletami, którzy prą ku sportowej nieśmiertelności.

Finał Ligi Mistrzów ? jak wojna światów

Więcej o:
Copyright © Agora SA