Co się stało w Turynie, czyli odlot Lecha

Wydarciem Juventusowi punktu mistrzowie kraju przypomnieli, że poznański klub jest najsprawniej zarządzanym i jedynym w Polsce, który utrzymuje kontakt z europejskim futbolem na przyzwoitym poziomie

Przyzwoitego poziomu Lech oczywiście jeszcze nie osiągnął, przeciwnicy formatu Juventusu pozostają z naszej perspektywy stworzeniami z odległej galaktyki reprezentującymi wyższą cywilizację - wyższą pod względem sportowym, finansowym, organizacyjnym i w ogóle każdym innym. Poznaniacy nie rozwinęli się na tyle, by do niej dolecieć, ale przynajmniej nawiązali kontakt. Nawiązali w tym sensie, że z mocnymi średniakami regularnie sprawdzają się na boisku. Grają lepiej lub gorzej, ale grają.

Jesienią 2008 r. wyeliminowali z Pucharu UEFA Austrię Wiedeń, pokonali Feyenoord Rotterdam, zremisowali z hiszpańskim Deportivo i francuskim Nancy. Wiosną 2009 r. stoczyli zacięte boje z włoskim Udinese (2:2 i 1:2). Latem 2009 r. ulegli dopiero w rzutach karnych belgijskiemu Club Brugge, które potem przetrwało rundę grupową w Lidze Europejskiej, odpadając dopiero po dwumeczu z Valencią. Wreszcie latem roku 2010 poznaniacy wypchnęli z pucharów ówczesnego lidera ligi ukraińskiej z Dniepropietrowska, a teraz przeżyją jesienną przygodę z Juventusem, Manchesterem City i Salzburgiem. Rozpoczęli ją od urzekającego 3:3 w Turynie.

Krajowi konkurenci Lecha na podobne wyzwania zasłużyć nie umieją, bo zanim na horyzoncie zamajaczą kształty klasowego rywala, obijają ich Estończycy albo Azerowie. Owszem, poznaniacy również ryzykowali ostatnio porażkę z piłkarzami z Zakaukazia, ale ich dokonania na dłuższym dystansie sugerują, że to była wpadka, której nie powinniśmy się obawiać jutro ani pojutrze. Przeciwnie, tylko oni sprawiają od kilku lat trochę przyjemności polskiemu kibicowi. Także dlatego, że trzymają go w napięciu i rozstrzygające o wyniku bramki zdobywają w doliczonym czasie gry. I że jako jedyni w ostatnich latach umieją rozstrzelać europejskich rywali - jak szwajcarski Grasshopper i norweski Fredrikstad - sześcioma golami.

Turyński sukces, najładniejszy zagraniczny wynik naszego klubu od triumfu Wisły w Gelsenkirchen przed ośmiu laty, nie oznacza, że Lech wykonał znienacka skok w nadprzestrzeń. Jego ewentualne porażki w pięciu następnych meczach sensacją nie będą, musimy zdawać sobie sprawę, że nasz mistrz wzleciał także dzięki kryzysowi poddanego totalnej rewolucji Juventusu, który onieśmiela dziś głównie godłem, a także lekceważącemu stosunkowi Włochów do Ligi Europejskiej, ogólnej zapaści tamtejszego futbolu i agonii catenaccio - w czwartek przegrało także Palermo, w Pradze rozbite trzema golami przez Spartę, a Napoli i Sampdoria ledwie remisowały. Zresztą cmentarna cisza na pustawych trybunach Juve mówiła wiele.

Tyle że dowolna inna polska drużyna nawet turyńczykom tak ślamazarnym i niepoukładanym w ruchach zapewne by się nie oparła. Lech wcale nie zbliżył się znacząco do europejskiej czołówki, Lech odleciał konkurencji lokalnej. Porównajmy jego popisy z dorobkiem klubu z najpotężniejszym u nas właścicielem, czyli Legii, a przekonamy się, że warszawianie na w miarę zadowalający - ale mniej efektowny od poznańskich - międzynarodowy wynik czekają od jesieni 2002 roku.

Mistrzowie kraju uciekli reszcie stawki, bo stali się nieźle zarządzaną firmą. Potentaci z Krakowa i Warszawy co rusz budują drużynę od zera albo ją okaleczają (np. eksportują obu stoperów, którzy przypadkiem są liderami całej drużyny), poznaniacy stawiają na - to słowo trzeba wtłukiwać do głów naszych prezesów młotem - stabilizację. Juventus zatrzymało aż ośmiu piłkarzy (Wojtkowiak, Arboleda, Djurdjević, Injac, Kikut, Peszko, Wilk, Stilić, dziewiąty Bosacki siedział na ławce, dziesiąty Bandrowski się leczy), którzy biegali dla Lecha w sezonie starć z Udinese. Jeśli sprzedany został ligowy król strzelców Robert Lewandowski, to zastąpił go Artjoms Rudnevs, prawdopodobny następca tronu. Zaaklimatyzował się z dnia na dzień, na razie w sześciu meczach zdobył siedem bramek.

Szkoda, że Łotysz nie wylądował w Poznaniu przed meczami ze Spartą - niewykluczone, że takiego snajpera zabrakło, by wreszcie wystrzelić naszą drużynę na pułap Ligi Mistrzów. W każdym razie potwierdza on zadziwiającą skuteczność polityki transferowej Lecha. Co drugi piłkarz się sprawdza, za Lewandowskiego wyszarpali rekordowe w polskiej lidze 4,5 mln euro, w czwartek radykalnie wzrosła rynkowa wartość Rudnevsa kupionego za skromne 500 tys.

Jego wydajność umacnia nas w podejrzeniu, że sposobem na triumfy polskiego klubu jest unikanie polskich piłkarzy. To cudzoziemcy strzelali dla Lecha gole w fazie grupowej Pucharu UEFA przed dwoma laty, a teraz ugodzili Dnipro (dośrodkowanie Stilicia na głowę Arboledy) i Juventus. Kiedy Rudnevs podbijał Turyn, Lewandowski, Błaszczykowski i Piszczek - bohaterowie naszej reprezentacji - usiedli na ławce rezerwowych Borussii Dortmund, a obrońca Kamil Glik sprowadził nieszczęście na Palermo i został obwołany najsłabszym graczem wspomnianego meczu ze Spartą. Wszystko wskazuje na to, że jeśli pewnego dnia wreszcie wylądujemy na księżycu, czyli w Lidze Mistrzów, to pierwszy krok wykonają tam za nas obcokrajowcy.

Niezapomniana noc Rudnevsa w Turynie ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.