Kiedrosport: Polski święty i kubański baseball

W 1864 r. Nemiso Guillo wrócił na Kubę po latach nauki w amerykańskiej szkole w Alabamie. W swoim kufrze miał pałkę i piłkę do baseballa. Tak zaczęła się wielka historia tej gry na Kubie.

Swój finał znalazła w San Diego, gdzie w poniedziałek Kubańczycy zagrają o mistrzostwo świata. Co prawda zdobyli już 25 podobnych tytułów, ale po raz pierwszy mają szansę wygrać turniej, w którym zagrali wszyscy najlepsi, także ci z Major League. W ciągu 45 lat swoich rządów Fidel Castro nie mógł marzyć o chwili większego triumfu w Ameryce, ojczyźnie baseballa, a jego największym wrogu.

Amerykanie bowiem już dawno są w domach. Nic im nie pomogły własne stadiony wypełnione przyjaznymi kibicami ani zawodnicy, z których każdy to przyszły członek Galerii Sław, ani milioner rozpoczynający negocjacje nowego kontraktu od sumy ośmiocyfrowej. Nawet bezczelnie stronniczy sędzia, który w meczu z Japonią nie uznał prawidłowo zdobytego punktu rywalom, a w spotkaniu z Meksykiem "nie zauważył" home-runu Mario Valenzueli (piłka trafiła w słup wystający nad ogrodzeniem i wróciła na boisko, a arbiter uznał, że wciąż jest ona w grze), nie przechylił szali zwycięstwa na stronę gospodarzy.

Czarną robotę za Kubańczyków odwalili Meksykanie, którzy po wyeliminowaniu USA tańczyli z radości, choć to zwycięstwo nie dawało im awansu. Dało im jednak coś więcej. - Wygraliśmy dla Meksyku. W naszym kraju wszyscy wiedzą, co oznacza to zwycięstwo. Możemy wrócić do domu z wysoko podniesionymi głowami - powiedział Jorge Cantu.

Komentator "Sport Ilustrated" nie miał wątpliwości, dlaczego Amerykanie przegrali. Zabrakło im pasji. Zapomnieli, że baseball - uważany za powolną, wyrozumowaną grę, przy której dobrze sączy się piwo i podgryza chipsy - może budzić gwałtowne emocje.

Castro o prawdziwym zwycięstwie będzie mógł jednak mówić nie wtedy, gdy jego zespół wygra finał, ale dopiero gdy jego drużyna cała przyjedzie do domu. Gdy nikt z Kubańczyków, którzy zarabiają drobniaki w porównaniu z gażami w Major League, nie wybierze wolności i kontraktu na 32 mln dol. jak w 2002 r. José Contreras, którego nazwiska na Kubie nie wolno teraz głośno wymawiać.

A co ma wspólnego polski święty z kubańskim baseballem? W 1886 r. powstał pierwszy zawodowy zespół złożony z czarnych Amerykanów, którzy nie mogli wtedy rywalizować wśród białych. Przybrał nazwę Cuban Giants (Kubańscy Giganci), choć żaden z jej członków nie pochodził z Kuby. Założyciel tej drużyny nosił imię Stanisław Kostka (polski święty z XVI wieku, patron młodzieży). Niestety, nie był Polakiem. Na nazwisko miał Govern. Był wychowanym na Karaibach Duńczykiem.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.