Panie Stanisławie, niech Pan w końcu przyjedzie

Prowadziłem prawie wszystkie gale Piłkarskich Oscarów, ale najzabawniejsza historia dotyczy naszego kolegi z redakcji Andrzeja Twarowskiego. Kiedy przyszła pora na nagrodę dla drużyny roku, realizator szepnął mu przez słuchawkę, że nie ma na sali prezesa zwycięskiej Legii. Nagrodę miał odebrać kapitan. No i Andrzej wywołał kapitana drużyny Jacka Zielińskiego, nie czekając nawet, aż gość wręczający statuetkę otworzy kopertę, nie mówiąc już o wyczytaniu nominowanych.

Prowadziłem prawie wszystkie gale Piłkarskich Oscarów, ale najzabawniejsza historia dotyczy naszego kolegi z redakcji Andrzeja Twarowskiego. Kiedy przyszła pora na nagrodę dla drużyny roku, realizator szepnął mu przez słuchawkę, że nie ma na sali prezesa zwycięskiej Legii. Nagrodę miał odebrać kapitan. No i Andrzej wywołał kapitana drużyny Jacka Zielińskiego, nie czekając nawet, aż gość wręczający statuetkę otworzy kopertę, nie mówiąc już o wyczytaniu nominowanych.

Przy jednej z pierwszych edycji mieliśmy inne problemy. No bo jak wręczyć nagrodę, skoro najwięcej głosów dostał znany japoński arbiter... "Niematakiego", wyprzedzając Pierluigi Collinę. Laureatem innych kategorii zostawali Kaczor Donald, Superman, a nawet Chuck Norris.

Piłkarze potrafią też sprawić niespodziankę koledze z drużyny. Nie chcę przypominać, o kogo chodziło, ale jeden z najstarszych naszych ligowców miał tak zdyscyplinowany elektorat, że został Odkryciem Roku. To dlatego wprowadziliśmy zapis, że nie można głosować na graczy z tego samego klubu.

Żarty żartami, ale Piłkarskie Oscary to bardzo poważna sprawa. Z roku na rok piłkarze podchodzą do tego z coraz większą atencją, niemal wszystkie głosy są ważne. Zresztą, jak bardzo zależy im na wygranej, widać podczas uroczystości. Nominowani nerwowo rozglądają się po sali, a kiedy pada nazwisko konkurenta, nie kryją rozczarowania. Już przed galą odbieram setki telefonów. "Wygram?", "Załapałem się?", "Może chociaż jestem nominowany?" - pytają, bo chcą przygotować sobie podziękowania dla najbliższych.

Najkrótszą w historii mowę - "Dziękuję bardzo" - wygłosił Mauro Cantoro. Najbardziej wylewny był jego trener Henryk Kasperczak. Już kiedy szedł na scenę, widać było, że zapowiada się długi spicz. Szkoleniowiec zmierzał dostojnym krokiem, zamarliśmy, kiedy oparł się o trybunę, zakotwiczył nogami i zaczął perorować. Jego wystąpienie zburzyło nam cały scenariusz. Przerwać nie było jak, a czas uciekał.

Problem mamy też z sędzią Jackiem Granatem, który odbierał Oscara cztery razy z rzędu. No bo o co można go zapytać, skoro wszystko już powiedział.

Odbieranie nagrody to doskonała okazja do zwierzeń. Wykorzystał ją Artur Boruc: "Bardzo się cieszę, bo nie dość, że zostałem dziś nagrodzony, to jeszcze zostałem ojcem". Rozległy się oklaski, ale zaraz, przecież żona siedzi na widowni. "Ojcem chrzestnym" - uspokoił bramkarz.

Artur to chyba największy luzak w historii naszych uroczystości. A najbardziej spięty? Nie uwierzycie, ale to prowadzący ze mną dwie gale Olaf Lubaszenko. Nie mogłem uwierzyć, że tak zjadają go nerwy. Chodzi od ściany do ściany, złości się, "Po co mi to było" - wykrzykuje.

Skoro o aktorach mowa, nasze największe marzenie to Stanisław Tym, filmowy Ryszard Ochódzki, prezes klubu Tęcza, wręczający Oscara dla najlepszego szefa klubu Orange Ekstraklasy. Tym razem znów się nie udało. Panie Stanisławie, czekamy na Pana za rok!

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.