Thierry Henry. Człowiek, który chciał być Bońkiem

"Kiedy piłkarz odchodzi, to jakby umierał kawałek ciebie. Widzisz, jak krótko to trwało, i znów uświadamiasz sobie własne przemijanie" - pisze w felietonie o Thierry'm Henry'm Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego", autor bloga "Futbol jest okrutny" i komentator Sport.pl.

Kiedy piłkarz odchodzi, wiele rzeczy przestaje mieć znaczenie. Unieważniają się kartki, zapominają niecelne strzały, podania i faule, wybacza się rzeczy, o których, gdy jeszcze grał w piłkę, nie umiało się zapomnieć. W przypadku Thierry'ego Henry'ego, który decyzję o zakończeniu kariery ogłosił przed tygodniem - odchodzą gdzieś gorszące sceny z mistrzostw świata w RPA, gdzie nie zdołał zapobiec kuriozalnemu buntowi drużyny, a cały świat oglądał transmisję z tego, jak trójkolorowi odmawiają treningu i pakują się do autobusu. Co ważniejsze: wymazuje się najwstydliwsza bramka w historii futbolu ostatnich lat, strzelona przez Gallasa w listopadzie 2009 r. walczącym o awans na mundial Irlandczykom, kiedy to podający koledze Henry dwukrotnie pomógł sobie ręką; zapomina się tamten dwuznaczny uśmiech napastnika mówiący, że w sporcie tak samo jak w polityce cel uświęca środki.

Kiedy piłkarz odchodzi, zostaje to, co najważniejsze. Kaseta wideo (DVD wciąż jeszcze zdobywało rynek) "Sto bramek Thierry'ego Henry'ego", historyczna podwójnie, bo przecież bramek dla Arsenalu strzelił aż 228. Głos komentatora - w tym przypadku byłby to Andrzej Twarowski wołający "odjeżdża TGV", gdy Francuz kopie przed siebie piłkę, żeby następnie wyminąć na niezwykle krótkim dystansie prawego obrońcę rywali, dopaść do niej ponownie, ściąć do środka i uderzyć w drugi róg bramki nieczynnego już dziś stadionu Highbury. Nade wszystko jednak: własne życie przeglądające się w lustrze jego kariery. Znam ludzi, których kalendarz porządkują wydarzenia ze świata futbolu: kolejne mundiale, finały Ligi Mistrzów albo awanse czy spadki z ekstraklasy - jeśli o mnie chodzi, coraz częściej są to domykające się kariery piłkarzy, nadające jakieś ramy ślubom i narodzinom, ważnym spotkaniom i jeszcze ważniejszym książkom. Gotów byłbym przysiąc, że pamiętam co do dnia zarówno debiut Henry'ego w Arsenalu, jak i dzień przenosin do Nowego Jorku, z powodów jednakowoż zbyt prywatnych, by je tutaj wyjawić.

Kiedy piłkarz odchodzi, trzeba go wprawdzie przestać oglądać, ale można zacząć czytać i słuchać. W jednym z ostatnich wywiadów przed zakończeniem kariery - udzielonym kwartalnikowi "Blizzard" - Thierry Henry prezentuje się jak człowiek twardo stąpający po ziemi. Przypomina, że już jako mistrz świata grał dla dwustu kibiców w meczu drużyn młodzieżowych na Ukrainie, a trener Tigana nadal kazał mu - jako jednemu z najmłodszych w Monaco - nosić worki ze sprzętem. Mówi, że imprezowicz nigdy nie zrobi wielkiej kariery, a kluczem do długowieczności w sporcie jest solidna praca na treningach i zdrowy tryb życia. Że najpiękniejsze w piłce jest dzielenie się z innymi, np. podanie do lepiej ustawionego kolegi w momencie, gdy samemu możesz strzelać (w sezonie 2002/03 w Arsenalu do 32 bramek dołożył aż 23 asysty; rok później, jak pamiętamy, strzelił goli 39). Że w ogóle w futbolu nadmiernie skupiamy się na gwiazdach, podczas gdy gwiazdy bez drużyn nie istnieją. Że miał szczęście do trenerów (wspomina krótką mowę Guardioli przed finałem Ligi Mistrzów w 2009 r., o tym, że jedyna rzecz, której nie chciałby stracić w trakcie tego spotkania, to klubowa tożsamość - tożsamość klubu, który gra piękny futbol). Że kiedy był dzieckiem, chciał być Bońkiem dostającym podanie od Platiniego. Że często nie potrafił się cieszyć własnymi golami, bo martwiły go popełnione chwilę wcześniej błędy. I że każdy kolejny mecz był dla niego jak wejście na kolejną górę - zawsze inną od poprzednich, zawsze wymagającą innego podejścia, które za każdym razem zaczyna się bardzo daleko od szczytu (chciałoby się dodać, że to jak kolejny numer gazety czy kolejny tekst - zawsze zaczynasz od zera, zawsze oceniają cię od nowa, nie możesz bazować na tym, co opublikowałeś miesiąc czy rok temu).

Kiedy piłkarz odchodzi, to jakby umierał kawałek ciebie. Widzisz, jak krótko to trwało, i znów uświadamiasz sobie własne przemijanie. Jasne: widzisz również, jak przychodzą po nim następni, po Henrym np. Griezmann, który właśnie strzelił fantastyczne trzy bramki w Bilbao. Chciałbyś umieć cieszyć się nimi tak samo jak golami tamtego. W końcu patrzysz na Betlejem i wierzysz, że tam również urodzi się kiedyś wielki piłkarz.

Thierry Henry i jego najwspanialsze gole [WIDEO]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.