Liga Mistrzów. Stec: Arsenal, chór już niechłopięcy?

- W dortmundzkim stylu nie słyszę heavy metalu, to jest zdecydowanie death metal. Grany po to, by zabijać. Zabijać także drużyny a la Arsenal tworzące uwodzicielskie symfonie - pisze na swoim blogu po meczu Borussia - Arsenal dziennikarz ?Gazety? i Sport.pl Rafał Stec.

Chciałbym o Borussii pisać, ale muszę śpiewać, wszyscy musimy, rozkaz wydał Juergen Klopp, kolejny trener totalny, wywierający presję nie tylko na przeciwników z boiska. Jak Jose Mourinho, który sam nadał sobie przydomek ("The Special One"), w autobusie w polu karnym zobaczył najpopularniejszą metaforę skrajnie defensywnej postawy i w ogóle decydował, jak pisać o futbolu. Teraz najdonośniej przemawia dyrygent z Dortmundu. Zanim rozpoczął się mecz z Arsenalem, krzyknął, że styl gry londyńczyków jest jak symfonia, ale on woli heavy metal, dlatego Borussia gra inaczej. Cytowali go wszyscy, publikowane właśnie pomeczowe komentarze na pewno pobrzękują frazami typowymi raczej dla relacji z koncertów niż Ligi Mistrzów.

I ja zatem posłusznie wyznaję, że w dortmundzkim stylu nie słyszę heavy metalu, to jest zdecydowanie death metal. Grany po to, by zabijać. Zabijać także drużyny a la Arsenal tworzące uwodzicielskie symfonie, czyli drużyny, w których - jak przekonuje sam Klopp - nie sposób się nie zakochać. Chcące, by futbol był grą płynną. By wymieniane w obłędnym tempie podania tworzyły harmonijną całość. By strata piłki nie rozrywała akcji, zanim akcja, znaczy dzieło, nie zostanie zakończone, np. strzałem. A czasami golem zapierającym dech, jak niedawne zbiorowe arcydzieło z meczu z Norwich.

To najnowsze stadium ewolucji futbolu - tłumnie dopadamy do przeciwnika nie wtedy, gdy ma piłkę, ale wtedy, gdy właśnie ją odzyskał. Różnica minimalna, a zarazem fundamentalna. Sławny już kontrpressing zamiast pressingu. Kiedy dortmundczycy dają po garach, to koniecznie na połowie rywala, odbierając mu ostatnie skrawki wolnej przestrzeni, ułamek sekundy po przejęciu przez niego piłki, by dyrygent nie zdążył nawet unieść pałeczki. Na rywala ma spaść ściana dźwięku. Zanim ogłuszony się pozbiera, znów atakujemy my. I jeszcze przyspieszamy ruchy. Spróbujmy działać szybciej od dźwięku. A potem Klopp tłumaczy, że ów kontrpressing to "najlepszy playmaker na świecie"...

Nie wiadomo, jak oni to wytrzymują. Piłkarze. W pierwszym meczu w Londynie przemierzyli 11,5 km więcej niż rywale - tyle, ile standardowy, ciężko pracujący na murawie zawodnik, więc Arsenal mógł odnieść wrażenie, że goście przez cały mecz grają w liczebnej przewadze. To była chyba kluczowa liczba dla opisu tamtego wieczoru. I spełnienie marzeń Kloppa, który chce widzieć swoich ludzi umorusanych, półżywych, "niezdolnych do kopnięcia piłki przez następne cztery tygodnie".

Dziś dortmundczycy przemierzyli jeszcze znaczniejszy dystans, jako cała drużyna 121 km wobec 117 km przemierzonych na Emirates. "Przemierzonych", a nie "przebiegniętych", jak często błędnie tłumaczymy - to istotne, bo te liczby dają ograniczoną informację, skoro dwa 20-metrowe sprinty kosztują więcej niż 40-metrowy trucht. O czym piszę dlatego, że gospodarze nie zalali dziś Arsenalu ciężkim jazgotem. Rozhałasowali się na początku drugiej połowy, skutku bramkowego nie osiągnęli, a kiedy londyńczycy wykorzystali ich rozluźnienie na tyłach, nie zdołali już walnąć po bębnach, żeby bębny postanowiły dla świętego spokoju się rozpaść. Nie było tej charakterystycznej dla Borussii eksplozji energii - trwającej kwadrans, może trochę więcej, powodującej, że przeciwnik jest na skraju utraty przytomności. A pod wrogim polem karnym nie było precyzji. I obejrzeliśmy wieczór bardzo nietypowy - zwłaszcza u siebie dortmundczycy koncertują ostro, poprzednio nie strzelili tam gola rok temu.

Oni uprawiają futbol wysokiego ryzyka. Niewykluczone, że niekiedy zbyt wysokiego. Niewykluczone, że tak się najzwyczajniej w świecie nie da grać bez przerwy. Udało się w Londynie - tam to było tempo! - więc wzrosło prawdopodobieństwo, że nie uda się dziś. Przecież styl wpajany przez Kloppa niekiedy jest nie do zniesienia nawet na dystansie jednego meczu. W majowym finale Ligi Mistrzów dortmundczycy wypruli z siebie bodaj dwa kwadranse gry fenomenalnej, ale narzucili tempo, którego nie zniósłby nikt. I przegrali. Kiedy składałem im wówczas hołdy, nie przytaczałem słów Kloppa, lecz obrońcy Nevena Suboticia - o pressingu w amoku, wyniszczającym kondycyjnie prześladowaniu rywali na ich połowie.

Jeśli Borussia nie zagrała dziś po swojemu, bo nie była w stanie, to goście dlatego, że tak chcieli. Obiecywali, że w rewanżu będą sprytniejsi, bardziej wyrachowani niż u siebie, i słowa dotrzymali. Od lat wytykaliśmy im kalectwo mentalne - niedojrzałość, niezdolność do bicia przeciwników wagi superciężkiej, pamiętacie te szyderstwa Patrice'a Evry o chłopcach dostających lanie od mężczyzn. Dziś piłkarze Arsenalu wreszcie odnieśli triumf, jakiego ich fani nie widzieli - w terminologii Kloppa: nie słyszeli - latami.

Nie uwiedli koneserów subtelnych symfonii zbudowanych z serii podań z klepki - wspomnijcie jedynego gola, wyszarpanego w dwóch pojedynkach powietrznych, w drugim Ramsey ryzykował złamanie szczęki - ale zagłuszyli kapelę deathmetalowych kilerów, którzy w chwilach wyższej konieczności umieją rozszarpać mknący po dziesiąty Puchar Europy, podporządkowujący temu celowi wszystko Real Madryt.

Że umieją londyńczycy pięknie grać, doskonale wiedzieliśmy od dawna, jeszcze przed tą jesienią. Ale że umieją wygrywać? Pierwsze słyszę. Ten koncert może się odbić echem przede wszystkim w ich szatni. Chłopcy najszybciej dorastają w takie wieczory jak środowy.

Dyskutuj z autorem na jego blogu "A jednak się kręci" ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.