Po meczu z Czarnogórą. Ciężko wychwycić okruchy postępu

Od wiosny nasi piłkarze zrobili postęp. Mikroskopijny, jedyny możliwy pod Waldemarem Fornalikiem, trenerem drużyny bez przeszłości, teraźniejszości ani przyszłości

Dotąd mieliśmy w Robercie Lewandowskim połowę Zlatana Ibrahimovicia. Tę, która chętnie manifestuje - np. gestykulacją - swoją wyższość nad resztą reprezentacji kraju. Brakowało tej piękniejszej, która wygrywa mecze solo, najchętniej w oszałamiającym stylu. Dortmundczyk to nie jest napastnik orkiestra, on potrzebuje być trybem w maszynerii.

W piątek Lewandowski wreszcie zadziałał niemal w pojedynkę. Niemal, bo piłkę podsunęli mu pod nogi rywale. Kiedy ją jednak zagarnął, nie pozwolił się uziemić dwóm naciskającym obrońcom, pognał w pole karne, Czarnogórze przyłożył znakomitym strzałem.

Remis ocaliła Polakom zatem kombinacja niechlujstwa przeciwników i nieprzeciętnej klasy jednostki. Sami znów bronili w totalnym bałaganie, a atakowali przy minimalnym ruchu graczy bez piłki. Jakby nie słyszeli, że atak pozycyjny nie polega na przycupnięciu na ulubionej pozycji, lecz nieustającej pogoni za pozycjami, na których nie ustawił się przeciwnik. Jeśli kilkakrotnie zdołali ją przemycić w pole karne, to m.in. dzięki prymitywnej - i dalekiej od perfekcji w wykonaniu! - strategii Czarnogórców. Długo bardzo głęboko cofniętych, co rusz ratujących się ślepymi wykopami. Kiedy jednak ci spróbowali utrzymać grę na polskiej połowie, biegali swobodnie. Fabio Capello tłumaczy, że nowoczesny futbol uprawia się nieznacznym wycinku boiska, że porządnie ustawiona drużyna rozciąga się na 25-30 metrach. Nasza bywa często rozpindrzona po całym placu, że jej końców nie widać, za to środek zostawia przestronny, by rywale nie pogubili się w tłoku.

Owszem, w stosunku do wiosennych gniotów było w piątek lepiej. Ale musielibyśmy użyć czułego urządzenia pomiarowego, by te okruchy postępu wychwycić. I wykrylibyśmy je głównie dlatego, że w meczach z Ukrainą i Mołdawią nasi szorowali po dnie.

Do załatwienia sobie lotu na mundial - realnego tylko teoretycznie - trzeba by, niestety, skoku jakościowego gigantycznego. Żeby wydłużyć nadzieje do baraży, polscy piłkarze musieliby unieważnić wszystko, co wiemy o ich zwyczajach. Ilekroć awansowali ostatnio na wielkie turnieje - mundiale 2002 i 2006 r., mistrzostwa Europy w 2008 r. - uprzywilejowaną pozycję zajmowali już inauguracyjnej eliminacyjnej jesieni, by finiszować w pełnym komforcie, ostatnie mecze odfajkowywać jako gierki bez znaczenia. Jeśli startowali średnio lub źle, strat nie odrabiali.

A teraz finiszują pod ostrą górę. Teraz trafił im się, dzięki specyficznym talentom negocjacyjnym działaczy PZPN, harmonogram gier najcięższy z możliwych. Eliminacje wieńczą wyprawami do Anglii i Ukrainy, na stadiony drużyn, którym w Warszawie zdołali urwać ledwie punkcik. Jeśli chcemy przypomnieć sobie, kiedy poprzednio reprezentacja Polski biła na wyjeździe przeciwników tej klasy, musimy cofnąć się aż do roku 2001 - wtedy skutecznie oblegała w Oslo Norwegów, jeszcze należących do europejskiej czołówki. W październiku musiałaby tego dokonać dwukrotnie w cztery dni...

Kiedy hałastra Smudy błąkała się bez sensu w sparingach przed Euro 2012, to gdzieś z tyłu głowy tliły się wspomnienia z klubowych sukcesów selekcjonera, który jako jedyny przedstawiciel polskiej myśli szkoleniowej nigdy nie skompromitował się w europejskich pucharach i umiał piłkarzy natchnąć do walki do ostatniej kropli potu. Kiedy nasi pod schyłkowym Beenhakkerem gnali już na nieuchronną zgubę, wiedzieliśmy przynajmniej, że Holender powygrywał i poremisował z Portugalczykami, że coś tam w nim tkwi albo tkwiło. Nawet przed mundialami z Engelem i Janasem, których mundiale przerosły, głodni złudzeń kibice mogli wzdychać do zwycięskich kampanii eliminacyjnych.

Słowem, tamte drużyny - tamci trenerzy - w czasach schyłkowych miały przynajmniej przeszłość. Obecna, "budowana" przez Fornalika, nie ma przeszłości, nie ma teraźniejszości, przyszłości też nie ma.

Więcej o:
Copyright © Agora SA